sobota, 1 sierpnia 2020

#RPGaDAY2020 - Dzień 1 - Beginning

Zaczął się właśnie taki challenge: RPG a Day. Codziennie inny temat, ale codziennie. Po co? Ano dla frajdy, dla promowania fantastycznego hobby, z nudów, nie wiem. W każdym razie tak sobie pewni ludzie wymyślili, konkretnie to chyba David F. Chapman, no i inni dołączają. Wish me luck!

 

https://www.autocratik.com/

 

Dzień 1. Początek.

Początki bywają trudne lub mało spektakularne. Lubię, bardzo lubię zaczynać nowe kampanie, nowe gry z wizją epickich dziejów, wielu miesięcy (lat?) intensywnego grania, które złożą się na jakąś niesamowitą opowieść. Kilka tygodni później entuzjazm powoli zdycha, a proza życia codziennego mówi „sprawdzam” i okazuje się, że nie da się cały czas grać w każdy piątek (w ogóle często zastanawiam się, jak niektórzy są w stanie grać w kilku ekipach i to nawet w dni powszednie – nauczy mnie ktoś? Przygarnie mnie ktoś i pokaże?). Wtedy gdzieś te pierwsze niesprecyzowane, choć naładowane epickością obrazy zaczynają się rozjeżdżać, rozmywać i rozpierzchać. Pozostaje jakieś poczucie dyskomfortu, jak po zjedzeniu zbyt dużej ilości fasolki.

Po czasie, bogatszy w – hehe – doświadczenie, staram się niekiedy hamować. Nie napalać się i spoglądać jedynie na najbliższy piątek, a nie wybiegać na miesiące lub lata w przód. To pozwala oszczędzić sobie rozczarowań, a i wcale nie wyklucza rozwinięcia się jakiejś sekwencji w większą kampanię.

Dlatego myślę, że rozpoczynanie jest świetną sprawą, a z zachowaniem tego dystansu, czy chłodu, jest także na swój sposób zdrowe. Granie staje się graniem – przyjemnością czerpaną z tego specyficznego spotkania towarzyskiego – a nie jakimś niemożliwym do zrealizowania projektem w imię nie wiadomo czego. Sesja za sesją i nagle okazuje się, że coś wielkiego stworzyło się jakby samo, nie?

W tym roku chciałbym zacząć poprowadzić coś nowego. Będzie to Mutant: Year Zero. Ale jeszcze się AŻ tak nie napalam!


czwartek, 30 lipca 2020

Ellie leci w kosmos, czyli detal niemożliwy

Jest 20 lipca, gdy piszę te słowa. Powoli gram sobie w The Last of Us 2. Nie ma sensu chyba mówić, jak emocjonalnie podchodzę do tej gry. Podobnie jak wielu innych ludzi na świecie, przeżywałem prolog pierwszej części, jej poszczególne rozdziały i zakończenie. Jeszcze nie jestem pewien, czy druga część rozwali mnie na łopatki, nie wiem jak po wszystkim odniosę się do wielu słów krytyki. To nieważne, świetnie się bawię i delektuję się opowieścią.

Uwaga, tutaj pojawi się mały spoiler dotyczący pobocznego wątku, retrospekcji. Nie ma to raczej wpływu na główną oś fabuły.

Wspomnienie dotyczy urodzin Ellie. Przemierza z Joelem muzeum i w pewnej chwili wchodzi do kapsuły kosmicznej. Tam wyobraża sobie, że odbywa lot w kosmos. Tutaj filmik dokładnie z tą przepiękną sceną.

 


Gdy myślę o grach fabularnych, wielkich kampaniach, niezobowiązujących jednostrzałach, mniej lub bardziej pokręconych opowieściach, jedna rzecz zawsze mnie uderza: w tej narracji pozbawiamy się drobiazgów. Nieszczególnie oddajemy się detalom czy czynnościom nie mającym wpływu na posuwanie historii do przodu. Jasne, na sesji zdarza się jakiś „czas wolny” przeznaczany głównie na zrobienie jakichś zakupów albo popijanie piwa w karczmie. Ale gdzieś, zapewne w którymś almanachu wydanym przez Wydawnictwo Portal, pojawia się takie zdanie, że postać idzie na targ i kupuje sobie jabłko. I potem to jabłko je. A jeśli nie wiecie, jak dokładnie i celnie oddać jabłko – jego kształt i smak – polecam jeden z rozdziałów Karla Ovego Knausgårda z cyklu „Cztery Pory Roku” poświęcony jabłku. Magia.

W każdym razie, od tamtej pory, gdy raz od wielkiego dzwonu mam okazję występować jako gracz, staram się sobie przypominać o tych drobiazgach. O tym, co moja postać przeżywa, o czym marzy, jak wygląda jej twarz w tym konkretnym momencie. Spójrzcie na twarz Ellie. Spójrzcie na światło przemykające po jej twarzy. Spójrzcie jak się uśmiecha i jak w pewnym momencie z przejęcia na moment marszczy brwi.

Nie wiem, czy słowami, na sesji, można oddać ten ocean uczuć, który zalewa człowieka mającego marzenia. Wyobrażam sobie, że można. Czy da się to zaimprowizować? Cholera, nie wiem. Ale chciałbym raz, zupełnie pobocznie, zupełnie bez związku z główną osią fabuły jakiejkolwiek przygody czy kampanii, odwalić właśnie taką scenę. Z całym jej ładunkiem emocjonalnym. Chciałbym to zrobić jako Gracz i cieszyć się, że moja postać czegoś takiego doświadczyła. Chciałbym to zrobić jako Mistrz Gry i cieszyć się, że da się coś takiego zrobić. 


czwartek, 23 lipca 2020

Coś o polityce w Zasranych Stanach Ameryki #2

Demokracja

Pewien gruby facet z Europy powiedział kiedyś, że demokracja jest najgorszą formą rządów, nie licząc wszystkich innych, których wcześniej próbowano. Owszem, demokracja ma swoje wady i zalety. Przede wszystkim jednak – wierz mi lub nie – modelów demokracji jest tyle, ile mutków w Zasranych Stanach. Nie jestem żadnym specem, a i ciebie nie chcę zanudzać, ale niektórzy naprawdę widzą różnice w demokracji większościowej i zgromadzeniowej. A demokracja spektaklu? Cóż, gdybyśmy mieli sprawną telewizję, to może… Nie róbmy sobie wody z mózgu. Chodzi o to, że prawdziwa, najwyższa władza należy do ludu. Do tej szarej masy, która w drodze głosowania podejmuje decyzje. Jeśli wołasz do kumpli: „ej, chłopaki, robimy Tonemu nachalnego penetratora?”, to patrzysz kto jest za. Tony głosuje przeciw, reszta podnosi rękę. Wniosek przeszedł, Tony ma przejebane.

Nowy Jork

W Zasranych Stanach jedno jest tylko miejsce, gdzie demokrację stosuje się na szeroką skalę: Nowy Jork. Racja, trochę inna ta demokracja, niż moglibyśmy sobie wyobrażać. W gruncie rzeczy to państwo policyjne z ledwie widocznymi znamionami władzy ludu. 

Prezydent: Paul Collins. Wybrany zdecydowaną większością głosów. Nie miał praktycznie żadnego poważniejszego przeciwnika politycznego. Wybrany na prezydenta dzięki zasługom ojca. Prezydent Nowego Jorku, dzięki odpowiednim zapisom prawnym, może ingerować wszędzie, gdzie uzna to za konieczne. Jeśli zechce, może przejąć dowództwo nad wojskiem. Może zawierać umowy bez wiedzy innych ministrów, a potem postawić ich przed faktem dokonanym. Większość ministerialnych decyzji i tak musi zostać zaaprobowana przez prezydenta. Praktycznie codziennie odbywa się posiedzenie najważniejszych osób w państwie. Ministrowie przedstawiają raporty, a następnie dają Collinsowi stos papierów do podpisania. 

Rząd: polecenia prezydenta wykonuje szereg powołanych ministrów. Minister wojskowości: generał Lionel Abramson operuje wszystkimi siłami zbrojnymi w Nowym Jorku. Odpowiada za odpowiednie uzbrojenie, wyszkolenie, relacje militarne z Posterunkiem (obowiązkowa służba Nowojorczyków na froncie to jego zasługa), formowanie nowych oddziałów i za bezpieczeństwo wewnętrzne. Minister rozwoju: Bruce Keels odpowiada za przemysł i gospodarkę. Zawiera umowy z Teksasem czy Apallachami, ściąga surowce, stawia kolejne fabryki. Jedną z jego zasług jest także utworzenie połączenia kolejowego, o którym z pewnością słyszałeś. Minister edukacji: profesor Andrew MacGregor, to jeden ze słynniejszych naukowców. Lista jego specjalizacji jest bardzo długa. Facet jest jedynym ministrem, który piastuje swoje stanowisko niemal od samego początku, kiedy prezydentem był Peter Collins. MacGregor zorganizował szkoły podstawowe i licea. Uniwersytet Nowego Jorku to jego dzieło – ściągnął tu najwybitniejszych naukowców z Posterunku. Minister zdrowia publicznego: Doug Christiansen wymyślił, że uczyni z Nowego Jorku najzdrowsze miejsce w kraju. W tym celu zarządził obowiązkowe szczepienia, obowiązkowe kontrole sanitarne, uruchomił kilka szpitali… najwięcej wysiłku jednak wkłada w deratyzację. Odpowiednie służby z miotaczami ognia i chemią weszły do kanalizacji w celu oczyszczenia miasta z przerośniętych szczurów. Istotną kwestią dla ministra jest także smog, którego w mieście nie brakuje.

Doradcy, zastępcy, podwładni: każdy z ministrów ma mnóstwo podwładnych. Dla przykładu minister wojskowości powołał nowego szefa Stalowej Policji (a ten ma ze trzech zastępców), siły zbrojne mają swoich dowódców (Brygady Zmechanizowane, Siły Specjalne, Saperzy i wiele innych). Każda żywotna dla Nowego Jorku gałąź tak wygląda. Na szczycie stoi prezydent, pod nim są ministrowie, pod nimi zastępcy, a niżej rój mało znaczących urzędników, babrających się w papierkowej robocie. 

Problem wyborów i kampanii prezydenckich

Nowy Jork jako jedyny w Zasranych Stanach posiada coś na wzór Deklaracji Niepodległości, która zamieniła się w kupkę popiołu, gdy wybuchła bomba. No i ten świstek, odtworzony z pamięci i odpowiednio zmodyfikowany na potrzeby dzisiejszych czasów, leży sobie w jakiejś gablocie w Lincoln Building – ten częściowo zrujnowany i częściowo odbudowany wieżowiec służy dziś za pałac prezydencki, skupisko ministerstw i innych ważnych jednostek administracyjnych. 

Do rzeczy. Najważniejszy papier Nowego Jorku mówi, że prezydent wybierany jest w wolnych, bezpośrednich i tajnych wyborach raz na pięć lat. To, co towarzyszy wyborom, to jakiś absurd jest! Wyobraź sobie, że na dwa dni państwo dosłownie zamiera, a wszyscy złażą się w określone miejsce i zakreślają na kartkach nazwisko wybranego kandydata na prezydenta. Potem wszystkie te kartki trzeba zliczyć. Wyobrażasz to sobie? I ludzie przed wojną cały czas tak robili? 

Wszyscy zawsze zadają sobie to pytanie: jaka jest pewność, że facet liczący te karteczki zna się na dodawaniu? A jeśli ktoś mu zapłacił, żeby policzył więcej? Specjalne, niby niezależne komisje pilnują, by procedura zliczania głosów przebiegała uczciwie, ale powiedzmy sobie szczerze: komisję też można kupić, prawda?

Przed wyborami jednak trwa okres kampanii wyborczych. Powiedzmy sobie szczerze, Collins zawsze ma największe szanse na zwycięstwo, nawet nie przejmuje się za bardzo innymi kandydatami. No ale prawo do bycia prezydentem przysługuje każdemu, więc czemu nie próbować? Przez miesiąc miasto zalane jest ulotkami, których i tak nikt nie czyta. Ulotki mówią, żebyś głosował na pana X, bo jest lepszy od pana Y i że jeśli zostanie wybrany, to wybuduje nowe autostrady i w państwie będzie normalnie. Prócz ulotek gdzieniegdzie umieszczane są billboardy, ale zrobienie sobie tak wielkiego plakatu jest cholernie drogie i stać na to w zasadzie tylko prezydenta Collinsa. 

Oczywiście kandydaci mogą też zakładać komitety poparcia. Gdy kilka lat temu wysprzątano na dobre Times Square, stwierdzono, że to dobre miejsce na organizowanie wieców, parad, przemówień, a nawet debat publicznych. Jeśli interesujesz się polityką, a zbliżają się wybory, na tym właśnie placu spotkasz wszystkich kandydatów i ich przydupasów, którzy całymi dniami ganiają po mieście i zachęcają do głosowania. Tutaj też odbywają się debaty. Gdy jakiś facet nagle zacznie zyskiwać poparcie i stanie się realnym konkurentem dla aktualnego prezydenta, ten wyzywa go na pojedynek słowny.

Debaty

Debaty to takie wyprówanie sobie flaków na niby. Debaty to takie udawanie, że jesteś dobry we wszystkim. Jeśli potrafisz wmówić ludziom, że potrafisz sprostać każdemu zadaniu i przy okazji udowodnisz im, że twój przeciwnik nie ukończyłby nawet podstawówki, wygraną masz w kieszeni. A uwierz mi, to wcale nie jest takie łatwe. W trakcie takich kontrolowanych kłótni poruszane są sprawy ważne, kluczowe w danej chwili dla społeczeństwa Nowego Jorku. Musisz znać potrzeby ludzi, musisz wiedzieć czego oczekują i to właśnie im zaproponować. Generalnie twój przeciwnik będzie próbował zrobić to samo, więc może okazać się, że macie niemal identyczny program i identyczne rozwiązania. No i wszystko się kaszani, chyba że jesteś mistrzem czarnej retoryki.

Umawiasz się z przeciwnikiem na przyszłą niedzielę. Masz niecały tydzień na przygotowanie się do debaty. Twoi ludzie zbierają materiały, opracowują plany, a ty tylko słuchasz i starasz się to wszystko zapamiętać. Spec od gospodarki będzie gadał o wolnym rynku i to wszystko, co on powie, musisz powtórzyć przy wszystkich na żywo i sprawiać wrażenie, że są to twoje słowa. Grupa generałów opowie ci o zagrożeniach i o tym, jakie są plany by je zniwelować. To samo powtarzasz w trakcie debaty. 

Najtrudniejszy moment przychodzi wtedy, gdy musisz improwizować. Nie jesteś w stanie przygotować się na wszystko. W końcu padnie pytanie, na które nie znasz odpowiedzi i co zrobisz? Musisz kombinować, bracie. Zasypać słuchaczy ogólnikami typu: „kocham swój kraj” albo „mam wiele pomysłów w tej sprawie, ale nie pora o nich dyskutować” albo „wiem, ale nie powiem”. Tutaj dopiero okazuje się, czy jesteś dobrym politykiem. Jeśli twój przeciwnik okaże się bardziej kompetentny i będzie miał lepsze pomysły od ciebie, to leżysz i możesz pożegnać się z prezydencką karierą. 

Kampanie to jednak także okazja do wygrzewu. Politycy często mają na swoich usługach różnych zakapiorów, gotowych za garść gambli obić twarz zbyt ładnemu politykowi. Zastraszanie to chyba najczęstsza metoda zdobywania władzy. Wystarczy postawić alternatywę: albo się wycofasz albo jesteś trup… cóż, lepiej być zerem i dalej szukać bojlerów niż skończyć z poderżniętym gardłem w rynsztoku. Oficjalnie nic się o tym nie mówi – politycy przecież powinni być bez skazy, prawda? Przynajmniej tak to się odbywa w Nowym Jorku. Tutaj dba się o pozory.

Przyszłość

Demokracja w Nowym Jorku to przede wszystkim iluzja normalnego życia. Wmawiamy sobie, że mamy swobodę wyboru, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmienia. Obywatele Nowego Jorku – jak to bywa w przypadku młodych demokracji – są podatni na różne radykalne, często populistyczne hasła. Ludzie ciężko pracują, ale to nie oznacza, że chcą ciągle tyrać. „Mniej pracy, większe zarobki” to hasło zyskujące coraz większe rzesze zwolenników, bez względu na to, jak bardzo absurdalne jest to twierdzenie. Często wpływy uzyskują krzykacze, mianowani pod „przymusem opinii publicznej” na wysokich stanowiskach. Szybko z nich spadają i nikt już o nich nie pamięta. Ten sam człowiek jednego dnia może mieć poglądy antyprezydenckie, a jutro już będzie chwalił Collinsa za dobre rozwiązania w dziedzinie gospodarki. Chyba dlatego nie robi się tutaj przedwyborczych sondaży…

Silna pozycja prezydenta oznacza również, że jeśli kiedykolwiek Collins będzie zmuszony zejść ze swojego stołka (a będzie!), Nowy Jork czekają drastyczne zmiany, dosłowny szok polityczny. Pamiętaj, że prezydent mianuje swoich ministrów, a nie wierzę, by zasługi i doświadczenie więcej znaczyły tutaj od znajomości. Jeśli w wyborach prezydentem zostanie ktoś inny, przetasowaniu ulegnie cała kadra urzędnicza Nowego Jorku. Nowy prezydent, nowi ministrowie, nowi zastępcy. Wszystko nowe. Wtedy świeża kadra zacznie zmieniać decyzje swoich poprzedników, wróci część starych rozwiązań, część zostanie wycofana, pojawią się inne koncpecje. Jednego możesz być pewien: zmiana władzy pociągnie za sobą poważne konsekwencje. 

Prezydent Nowego Jorku – Paul Collins

Collins jest zaledwie cieniem swojego ojca. Gdy wybierany był niemal przez aklamację, wielu z entuzjazmem twierdziło, że dynamiczny wzrost potęgi Nowego Jorku nie jest zagrożony. Ba! Wielu twierdziło, że Nowy Jork wkracza w kolejną fazę, pretendując do roli krajowego imperium, które wkrótce, pod przywódzctwem „charyzmatycznego i silnego prezydenta zdoła całkowicie zjednoczyć naród i zniszczyć okrutnego najeźdźcę”, czyli Molocha. 

Cóż, wydaje się, że Paul Collins początkowo sam wierzył w swoją misję. Może zakładał, że te niezwykłe umiejętności przywódcze ma w krwi i jest po prostu skazany na nieomylność. Na stanowisku zasiadał z optymizmem, gwałtowne zmiany, odważne decyzje, mianowanie ministrów. Wiwatujące tłumy pod Lincoln Building wierzyły w kontynuację polityki starego Collinsa. Wszystko miało być pięknie. Wydawało się, że naród nie zna podziałów. I wtedy pojawił się zgrzyt.

Uprawnienia prezydenta zbyt wchodziły w paradę z uprawnieniami ministrów. Pierwsze różnice zdań i okazało się, że Collins wcale nie liczy się z powołanymi przez siebie ministrami. Pozwala im w pewnym zakresie dokonywać autonomicznych decyzji, ale często są one przez niego odwoływane. Niektórzy twierdzą, że ministrów można spokojnie odwołać, a i tak wiele się nie zmieni. Ale widzisz, mówiłem już, że w demokracji liczą się pozory. A najważniejsze są pozory demokracji właśnie, prawda? Czterech ministrów dogadało się jednak. Okrzyknęli się radą prezydencką o najwyższym autorytecie. Szybko okazało się, że rada ma dość silne poparcie opinii publicznej, z którą Collins musi się liczyć, jeśli chce zachować stanowisko.

Prezydent udowodnił również, że nie potrafi zachować zimnej krwi w sytuacjach krytycznych. Gdy istniała realna groźba zerwania zaawansowanych negocjacji z Apallachami w sprawie połączenia kolejowego, Collins wpadł w paranoję. Na spotkaniach krzyczał, groził, z hukiem opuszczał obrady. Stawiał ministrów w kłopotliwej sytuacji, którzy musieli tłumaczyć się za niego. Pobladł, zmizerniał i najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że nie jest najskuteczniejszym negocjatorem w stadzie.

czwartek, 16 lipca 2020

Coś o polityce w Zasranych Stanach Ameryki #1

Kiedyś zdarzyło mi się napisać tekst o wybranych ustrojach politycznych w świecie Neuroshimy. Z perspektywy lat być może, mając trochę więcej doświadczenia w analizach politycznych, sprawy ująłbym inaczej, ale mimo wszystko, spośród badziewia, które umieszczałem na starym blogu, ten tekst wydaje mi się względnie przystępny. Wrzucam zatem ku pamięci. Część pierwsza: anarchia i autorytaryzm. A za tydzień o demokracji w Nowym Jorku.


Anarchia

Większość z nas anarchię wyobraża sobie jako ulicę pełną płonących samochodów. Sklepowe witryny już dawno zostały potłuczone, a gdzieniegdzie przebiega jakiś zakapturzony dzieciak z bejsbolem gotowym do ciosu. Brak jakiegokolwiek porządku oznacza panowanie bezprawia…

Cóż, i tak, i nie. Anarchizm, kolego, oznacza bezrząd, a to nie jest równoznaczne z bezprawiem. Wiem, używam trudnych słów, ale to ważne. Możesz być anarchistą i przy okazji porządnym obywatelem, który niekoniecznie chce rozbijać czyjeś głowy o krawężnik. Anarchizm przede wszystkim postuluje zniesienie organizacji państwowej. Jak wiadomo, w organizacji zasiadają elity, a to oznacza nierówność i wyzysk. Zamiast tego lepiej stworzyć dobrowolne, często spontaniczne organizacje obywatelskie. Dobrowolne, bo wolność jest niepodzielna, jest totalna… zaraz zaczniemy wchodzić na pole filozofii, a zapewniam cię, dla współczesnych nam ludzi filozofia to stek bzdur. Skupimy się zatem na Missisipi, gdzie zapanowała anarchia. Niestety, to właśnie ten jej rodzaj, w którym płoną auta.

Missisipi

Missisipi to wielki obszar, który charakteryzuje się – jak zapewne dobrze wiesz – skażeniem chemicznym równie wielkim, jak to, które produkujesz na swoim klopie. Wzdłuż rzeki wędrować można tygodniami. Wędrować albo błądzić, bo jak dopadnie cię chemiczna mgiełka, to jesteś, bracie, zgubiony.


Czynniki hamujące procesy tworzenia państwa

Największy problem z Missisipi jest taki, że po prostu nie da się tam stworzyć podstaw jakiejś większej – państwowej – organizacji. Rozległe skażenie terenu sprawia, że ziemia jest jałowa i niewiele można na niej wyprodukować. W innych miejscach ludzie uprawiają kartofelki albo inną marchewkę, a tutaj nic, zero. Jeśli coś wyrośnie, to i tak jest niejadalne. Gospodarka rolna leży i kwiczy. Oznacza to mniej więcej tyle, że rozproszona w Missisipi społeczność zmuszona jest kombinować jedzenie we własnym zakresie. A to z kolei oznacza, że albo łowimy zwierzynę albo łowimy zmutowane rybki i nieraz wkraczamy na  obce „terytorium łowieckie”. Konflikt gwarantowany.

Brak bezpieczeństwa wewnętrznego oznacza z kolei, że w regionie jest wiele niezależnych podmiotów i każdy z nich realizuje swoje potrzeby kosztem innych. Nie ma jednej instytucji z przywilejem stosowania przymusu, a to oznacza, że panuje prawo silniejszego. Biorąc pod uwagę fakt, że w Missisipi mutantów jest równie dużo co ludzi, naprawdę trudno o pokojową koegzystencję. „Społeczność” zatem nie stanowi jednej struktury. 

Brak komunikacji to problem całych Zasranych Stanów. Tutaj jednak nawet podróżowanie z jednej osady do drugiej wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami. Wystarczy niewłaściwa pogoda, toksyczna mgła i z łatwością gubisz drogę. Tutaj nawet wytrawny tropiciel nie pomoże. Założmy jednak, że jesteś cwany, masz kompas i mapę. Ale po drodze spotykasz koczownicze plemię dzikich mutantów i w mgnieniu oka stajesz się pokarmem. Możesz też mieć pecha i wjechać niechcący w jakieś rozlewisko. Wiesz, czym się kończą kąpiele w Missisipi? Zmierzam do tego, że niebezpieczeństwo przemieszczania się doprowadziło do niemal pełnej izolacji małych społeczności Missisipi. Ludzie się ze sobą nie komunikują, nie prowadzą handlu. Wyjątkiem jest tu transport rzeczny – zdarzają się wariaci, którzy zarabiają przewożąc podróżników na drugą stronę rzeki. Brak komunikacji wstrzymuje rozwój, kapitał ludzki nie przemieszcza się, nie następuje wymiana doświadczeń czy towarów. Wszystko zdaje się być zawieszone w jednym punkcie. Od lat nic się tutaj nie zmieniło.


Autorytaryzm

Każda wojna zmienia oblicze ludzkości. Dawno temu było kilku ludzi, którzy całą władzę w państwie zagarnęli dla siebie, a wszystkie niegrzeczne pieski, które zbyt głośno szczekały były odstrzeliwane lub zamykane. Wyobraź sobie, że tych kilku ludzi tak mocno nabroiło, że przez następne dziesięciolecia na świecie panowała istna paranoja na punkcie autorytaryzmu. Łatwo było za to oberwać. 

Dziś jest inaczej. Jeśli w twojej społeczności znajdzie się facet, który potrafi rządzić twardą ręką i – przede wszystkim – jest skuteczny, to masz szczęście. Jeśli akurat mu się nie spodobasz, to masz szczęście, bo swoją śmiercią przyczyniasz się dla dobra grupy. Siła, bracie. Siła i przymus w dzisiejszych czasach to najdoskonalsza forma rządów. Rządów, które w końcu są w stanie chronić nasze tyłki przed pieprzonym Molochem, mutantami i tymi cholernymi Nowojorczykami, którzy próbują narzucić nam swoje chore pomysły.


Południowa Hegemonia

Wychwalałem autorytaryzm, jako najskuteczniejszą formę rządów naszych czasów. I mam cholerną rację, kolego. W całej tej swojej rozległej i śmiesznej analizie jednak do grupy państewek autorytarnych zaliczyłem tylko kraj bandytów… i wiesz co? To dziwne! Z dnia na dzień Hegemonia rośnie w siłę, a wkrótce stanie się jak rozpędzona lokomotywa: nie do zatrzymania.


Czarujący generał

W całej swej historii twardziele w sombrerach mają jedną wspólną cechę: zamiłowanie do wojska. Gdybyś był trochę bystry i zamiast uganiać się za dziewczętami spędziłyś trochę czasu w bibliotece, to wiedziałbyś, jak to w Ameryce Południowej było. Generałowie organizowali junty, powołoywali wojskowe rządy. No i stało się, że dziś pojawił się facet, który wydaje się być spadkobiercą tamtych czasów: nasz kochany generał Abraham Bano.


czwartek, 9 lipca 2020

Wspomnienie Neuroshimy #3

Ostatnie wspomnienie Neuroshimy, moje. Pewnie ostatnie, bo inni koledzy nie postanowili mnie wesprzeć. Postaram się trzymać przyjętej w dwóch poprzednich notkach formuły.

.




Co stało za sukcesem NS? Wyjątkowy system i setting?

Neuroshima pojawiła się w specyficznym dla mnie (dla nas, jako grupy grających w RPGi) czasie. Po pierwsze, ujawniała się gdzieś pewna rutyna związana z Warhammerem, powolne dojrzewanie do faktu, że nie trzeba być fanatykiem i warto spróbować czegoś nowego. Po drugie, to były czasy, kiedy internet wcale nie hulał jakoś szczególnie, stałe łącze nie było czymś powszechnym, a i system zakupów internetowych dopiero się rozkręcał. Tym samym trudno było smutnemu nastolatkowi nawet wyobrażać sobie ogrom możliwości w zakresie tytułów z ducha postapokaliptycznych. Był więc dobry grunt dla Neuroshimy, by odniosła sukces w naszej grupie, ale podejrzewam, że wiele osób w Polsce zgodziłoby się z powyższymi tezami.

Zasrane Stany Ameryki to bez wątpienia ciekawy świat przedstawiony. Był łatwy do przyswojenia w rzucie ogólnym. Gdy komuś tłumaczyłem o co chodzi, zainteresowany łapał w mig nastrój oraz główne założenia świata.

 

Ulubiony element świata przedstawionego

Wbrew pozorom nie był to Moloch, choć ten przewijał się w tej czy innej postaci niemal na każdej sesji. O wiele bardziej do wyobraźni przemawiały do mnie Pochodzenia – czyli oparty na stereotypach podział mapy USA: stąd pochodzą twardziele, a stąd cwaniacy, tam znajdziesz religijnych wariatów, a tam wypaczonych chemikaliami dziwaków. Przez lata, do dzisiaj, myślałem o dużej kampanii opartej o wewnętrznych tarciach między powstałymi w ten sposób w Zasranych Stanach frakcjami. Walić Molocha, a Neodżunglę potraktować Roundupem! Ludzie są największymi potworami i konflikty między nimi zawsze interesowały mnie najbardziej. Także, wracając, przez te wszystkie lata marzyłem właśnie o wielkiej kampanii o wojnie o dominację, która rozpoczęła się gdzieś w śmierdzącej mieścinie w Południowej Hegemonii.

 

Ulubiona profesja?

Nie sądzę, abym taką miał, ponieważ w życiu stworzyłem tylko jedną postać do Neuroshimy. Wolny Jake, jako profesję, miał chyba wpisanego Kuriera, ale mogę się mylić. Jako osoba bardziej prowadząca niż grająca mogę jedynie wskazać na pewne swoje wyobrażenia i doznania wynikające czy to z lektury, dodatków czy wizji świata. Po pierwsze, bardzo podobały mi się profesje Łowcy Maszyn i Łowcy Mutantów – wydawały się takim rdzeniem, podstawą oporu człowieka i jego zdolności adaptacyjnych. Człowiek w przeszłości zmuszony był do myślistwa i wydawało mi się, że pojawienie się mutantów i maszyn było naturalnym powrotem do tej profesji.

Druga profesja to Szczur. Niewidzialni, nieco szaleni, lekceważeni. Jakiś sentyment do tej profesji wynika prawdopodobnie stąd, że znów – od wielu lat – mam w głowie pomysł na jednostrzałową sesję (albo kampanię, której sesję rozgrywa się raz do roku) opowiadającą o żyjących na zgliszczach biedakach. To, co miało być wyjątkowe w tej „przygodzie”, to czas Bożego Narodzenia.

 

Ulubiony Kolor

Mam wrażenie, że przeważnie graliśmy Stal z naleciałościami Rdzy. Opowieści w świecie Neuroshimy były pełne pościgów, strzelanin i zacinającej się broni w najgorszym możliwym momencie. Choć na przestrzeni lat bohaterowie dorobili się sporych zapasów, często też zmagali się z niedostatkiem. Sprzęty działały, ale czegoś im brakowało. Nie było więc świecącego jak psu jajca Chromu. Nie było też Rtęci.

I po tych wszystkich latach mogę śmiało stwierdzić, że o ile ta bajerancka, chromowana wersja nigdy mnie nie ciągnęła, tak żałuję nieco, że nie zgłębiliśmy bardziej Rdzy i Rtęci. Szczególnie Rtęci. Neuroshima ma przecież spory potencjał na ciekawy horror, pewnie w stylu survival, ale wciąż… Filtydelfia i biegające gdzieś w podziemiach te małe… no, przypominające dzieci niebezpieczne stworki, takie małe, ludzkie piranie – jak one się nazywały? Nie pamiętam!


Aż spojrzałem do podręcznika. Strona 392, bit-boys, w Filtydelfii zwane CROATS. To dopiero były małe, upierdliwe gnojki! 




czwartek, 2 lipca 2020

[L5K] Z wizytą u Splątanych Ogonów


Sesja online rozegrana 1 maja 2020 r.
Kontynuujemy scenariusz The Knotted Tails, stanowiący element wyprawy do Shiro Hiruma.

Wystąpili:
Daiki no Tamiya – popijający Mantis chcący przysłużyć się sprawie klanu, a ponadto coraz bardziej morderczy łucznik – G.
Mistrz Atarasi – człowiek o nieznanej przeszłości i zanikach pamięci. Kolejne flashbacki każą sądzić, że pochodzi z Klanu Kraba – M.
Isawa Daizu – rudy shugenja o niebezpiecznym pragnieniu potęgi i zamiłowaniu do fajerwerków – W.

Grupa wyruszyła do osady Splątanych Ogonów, gdzie udzielono pomocy biednemu Hidzie Kurumi. Bohaterowie mieli okazję pokręcić się po osadzie. Porozmawiali z Lucky Silver (nie wiedziałem, jak to przetłumaczyć, więc mówiliśmy na nią Srebrzysta), szefową plemienia, wysłuchali opowieści Pamiętacza oraz kręcili się po rozległej norze używanej przez Nezumi. Przez całą sesję przewijały się sugestie Szczurów, by Bohaterowie nie szli do zamku, bo tam jest tylko śmierć. I Rzecz, wyglądająca, jakby była wywrócona na drugą stronę i domagająca się opowieści ze świata.

Pośród opowieści Pamiętacza, o minionych epokach, znalazły się wzmianki o dawnych relacjach z rodziną Hiruma i upadku zamku:
Byliśmy bliskimi sojusznikami z Hirumą. Mieliśmy wioskę w cieniu ich zamku. Nie musieliśmy stamtąd uciekać. Razem byliśmy silni i walczyliśmy z potworami. Oni nauczyli nas swojej drogi, a my nauczyliśmy ich naszych ścieżek. W uznaniu, nasz przywódca, Srebrne Uszy, został uznany samurajem. To były dobre czasy aż do chwili, gdy pojawił się demon, który pożarł wszystko na swojej ścieżce. Gorzej, pożarci samurajowie zostali wypluci i sami zamienili się w potwory walczące dla zła. Uciekliśmy. Błagaliśmy pozostałych Hiruma, by się ratowali, ale odmówili.

Gdy zmarli znów zaczęli chodzić, nasi wojownicy wiedzieli już, że sprawa jest beznadziejna. Nie mogli uratować zamku, ale sądzili, że mogą uratować przyjaciół.
- Chodźcie, samuraje - wzywał Srebrne Uszy - pokażemy wam drogę na zewnątrz! Znamy tunele!
Ale samuraje nie podążyli za nimi, zostali, by zmierzyć się z potworami, które niegdyś były ich kamratami. Nasi wojownicy opuścili zamek tunelami. Zamek upadł, a nasi przyjaciele przepadli, podczas gdy my przetrwaliśmy.
Wówczas nasz lider, Srebrne Uszy, zawiązał na swym ogonie supeł mówiąc "żebym nigdy nie zapomniał bólu tego dnia" i zaciągnął supeł tak mocno, że oderwał czubek ogona. Jego wojownicy uczynili to samo, a wy, drogie maleństwa, zrobicie tak samo, gdy osiągniecie odpowiedni wiek.

A także te o Poszarpanym Wąsie, który wpadł w pułapkę snów, a gdy zaatakował Śniącego Jedno Oko, został wygnany; oraz o Szybkim Cieniu, uczennicy Pamiętacza, która gdzieś znikła.

Bohaterowie odbyli też rozmowę z Lucky Silver, która opowiedziała o trapiących plemię kłopotach: Nezumi znikali niemal bez śladu, coś je porywało lub zabijało. Padały różne podejrzenia, między innymi na maho-tsukai, której poszukują śmiałkowie oraz na shugenja Kuni, którzy rzekomo porywają Nezumi, by prowadzić swoje eksperymenty.

Isawa Daizu odbył również rozmowę ze Śniącym, jednak ten odpowiadał niezwykle enigmatycznie. Młody shugenja był zniecierpliwiony i chyba uznał, że większość dziwnych zagadek jest po prostu bełkotem. W nocy jednak miał sen związany z jedną z kwestii, które wypowiedział Śniący (Otoczony śmiercią! Wdycha ją. Otoczony kośćmi, tyloma kośćmi, mały cień walczy o jej życie, dalej, dalej! Ratuj cień! RATUJ CIEŃ!). W śnie Isawa stał w morzu falujących kości i widział pędzący ciemny obłok. Za nim rozbryzgiwały się kości, jakby jechało po nich stado koni. Bohaterowie próbowali połączyć kropki, aż w końcu z pomocą przyszła Lucky Silver, która szybko załapała, o co chodzi: to Szybki Cień, uczennica Pamiętacza. Mogła być w niebezpieczeństwie. Gdy padło pytanie o kości, szybko zorientowali się, że chodzi prawdopodobnie o nieodległe cmentarzysko Nezumi.

Udali się tam razem z Lucky Silver, dołączył, jako wsparcie, Hida Nagahide. Cmentarzysko było tak naprawdę zespołem kraterów wypełnionych szczątkami Nezumi pochodzących z okolicznych plemion. Pomiędzy kraterami biegły wąskie i niebezpieczne ścieżki. Tam rozglądali się za Szybkim Cieniem. Po drugiej stronie pojawiły się jakieś Szczury, które zaczęły pędzić w ich stronę. Doszło do walki, która nieomal zostałaby zakończona w pierwszej turze. Otóż Daiki strzelał pięknie, ale gdy Isawa Daizu postanowił wyprosić kami ognia o wsparcie w rzuceniu fajerbola, doszło do przeciążenia: z jego dłoni trysnęły płomienie, które raziły nie tylko wroga, ale wszystkich wokół. Agresywne Nezumi bliskie śmierci, Bohaterowie może nie, ale wraz z działaniem w niebezpiecznym terenie zdarzało im się zbliżać do granicy wytrzymałości.

Po drugiej stronie kraterów pojawił się Poszarpany Wąs chcący wywrzeć zemstę na Lucky Silver za to, że go wygnała.

W walce w zasadzie wyeliminowana została Lucky Silver, która nie chciała zabić Poszarpanego Wąsa. Zamiast tego spadli w dół i przeturlali się po szczątkach. W końcu Wąs bliski był zadania jej decydującego ciosu. Uratował ją Daiki ze swoim łukiem – celny strzał powalił wroga, jednak nie był śmiertelny. Spadł również Hida Nagahide, ale on z kolei otrzymał pomoc od Isawy Daizu.

Ostatecznie zachowali Poszarpany Wąs przy życiu. W osadzie miał mu pomóc Śniący, jednak Bohaterowie nie byli już tego świadkami. Wkrótce później wyruszyli w stronę Shiro Hiruma, do którego pod koniec dnia mieli dotrzeć. Towarzyszył im Trzy Zęby, który rzekomo jako jedyny był w samym zamku. Powiedział, że nie wejdzie tam z nimi, lecz pokaże tunele, którymi zdołają dotrzeć na główny dziedziniec.

Jednocześnie w tym miejscu Bohaterowie rozstają się z Hidą Nagahide i jego oddziałem. Gunso mimo wszystko odniósł drobne rany w walce na cmentarzysku, a ponieważ dzień wcześniej w walce z Upadłymi stracił już jednego człowieka, uznał, że tutaj kończy się jego rola – pora było wracać do domu.
- Stąpajcie ostrożnie – powiedział na pożegnanie.

*

Czuję ekscytację na myśl o zbliżającym się wkroczeniu do Shiro Hiruma. Bardzo podoba mi się, że w ramach ostatniego grania wokół Bohaterów zaczyna się tworzyć sieć autentycznych zdarzeń oraz postaci – wszystko dzięki temu nabiera jakiejś głębi. Podoba mi się fakt, że Gracze coraz sprawniej – z pomocą ściągawki przygotowanej przez Jaxę – posługują się opportunities.

W końcu mam wrażenie, że Bohaterowie robią się coraz potężniejsi. Mam jeszcze problem z wycyrklowaniem poziomu trudności. Często mam wrażenie, że przeciwnicy, których na nich rzucam są zbyt słabi. W każdym razie można powiedzieć, że ta trójka to nie jest już zgraja przypadkowych przychlastów, a grupa zdolna do zrobienia solidnej rozpierduchy.  

czwartek, 25 czerwca 2020

L5K LCG i tworzenie scenariusza #2


Drugie podejście z kartami L5R LCG jako pomocy w tworzeniu zarysu scenariusza. Tym razem próbuję podejść do zagadnienia bardziej elastycznie – ewentualne kategorie czy ramy będę dodawał w razie potrzeby.

Przede wszystkim znów chciałbym zacząć od ogólnego wyznacznika charakteru przygody. Losuję jedną kartę ze zbioru ze słowem kluczowym Philosophy. Padło na Moment of Perfect Beauty. Bardzo fajnie. Ilustracja już nadaje ogólnej charakterystyki otoczenia. Akcja będzie działa się zimą, w jakimś zamku lub pałacu o mniejszym znaczeniu. Nie będzie to zimowy dwór, raczej coś bardziej peryferyjnego. Z tego też powodu myślę sobie, że fajnie by było, by w scenariuszu pojawiło się miejsce dla zagadnień takich, jak samotność i poezja. Próby stworzenia haiku, które w pełni oddałoby jakieś konkretne uczucie? Zobaczymy.



Kolejną kartą, którą będę losował, co postać (Character). Wypadło na Shosuro Actress. Wiem już, że nie będzie chodziło o haiku, a o sztukę. W pałacu przebywa skromna grupa aktorów Shosuro, którzy zabawiają nielicznych gości swoimi występami.


Losuję następnie Event w poszukiwaniu jakiegoś zdarzenia zapalnego. Jeszcze nie wiem, na czym ma polegać konflikt. Wylosowana karta to Invoke the Divine. Myślę sobie tak: ta trupa aktorska być może jest grupą shugenja, którzy na oczach wszystkich tak naprawdę odprawiają rytuał zawoalowany w sztukę teatralną. O! Coś już zaczyna się klarować.


Postanowiłem, że wylosuję kartę ze słowem kluczowym Spell, by móc określić, po co w ogóle grupa aktorów/shugenja z Klanu Skorpiona miałaby odprawiać gdzieś jakiś rytuał. I wylosowałem… Gift of Amaterasu. Czyli rzecz niezwykle pozytywną. Myślę sobie tak: jeśli żaden z Bohaterów nie jest Skorpionem, to dobrze. Gdy tylko na sesji pojawia się ktoś z tego Klanu, wszyscy spodziewają się najgorszego. Skorpiony to tak naprawdę Kozły. Ofiarne. A tu niespodzianka, bo owi aktorzy/shugenja odprawiają w skrytości rytuał ochronny rzucany na daimyo będącego gospodarzem całego spędu. Smaku może dodać fakt, że nie jest on Skorpionem.


Stwierdzam, że sami aktorzy nie wiedzą, kto będzie antagonistą. Wywiad potwierdza jednak, że życie gospodarza znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wymyślono zatem fortel, by człowieka ochronić. Jednocześnie w pałacu toczyć się będzie śledztwo. Jaką rolę odegrają w nim Bohaterowie?

Po pierwsze, to oni mogą należeć do trupy aktorskiej (choć wówczas drużyna byłaby dość jednorodna, raczej mało to prawdopodobne), której zadaniem jest zidentyfikowanie potencjalnego zamachowca. Wówczas ich wysiłki koncentrowałyby się z jednej strony na prowadzeniu śledztwa, a z drugiej na utrzymaniu operacji w tajemnicy.

Po drugie, mogą znaleźć się w tej scenerii przez przypadek. Zima ich zaskoczyła, szlaki są zasypane i tak utkwili. W takiej sytuacji dużo będzie zależało od osobistych aspiracji Bohaterów, od tego z jakich Klanów pochodzą i jakie mają interesy. W jakiś sposób odkrywają prawdziwą tożsamość aktorów, o czym nie wie nawet daimyo. Czy ich wydadzą? Czy zdecydują się ich wspomóc? Czy wówczas w samej drużynie dojdzie do jakichś konfliktów?

Po trzecie, mogą być tymi, którzy mają przeprowadzić zamach. W takiej sytuacji ich działania krążyłyby wokół ukrywania własnej tożsamości oraz poszukiwania dogodnego momentu na zadanie decydującego ciosu.

*

Jest to raptem zarys, sytuacja początkowa, wymagająca doprecyzowania wielu elementów. Przede wszystkim postaci – kim jest gospodarz i dlaczego ktoś chciałby go zabić? Dlaczego jego życie jest istotne dla Skorpionów, które w tym przypadku zdają się wypadać trochę na tych „dobrych”? Ponadto opracowanie lokacji – w zasadzie nieco zamkniętej – przez co szereg interakcji byłby bardziej skondensowany, jeśli nie klaustrofobiczny. Myślę, że w takim scenariuszu można wpleść też sporo elementów, które nadałyby zdarzeniom bardziej poetyckiego tonu. Sporo okazji do przygotowania jakiegoś haiku lub nawet przypowieści przedstawianej w jednej ze sztuk.

czwartek, 18 czerwca 2020

[L5K] Za Murem Kaiu


Sesja online rozegrana 24 kwietnia 2020 r.

Fantasy Flight Games

Rozpoczynamy Mask of the Oni. A tak naprawdę towarzyszący scenariusz, The Knotted Tails. Zaczęło się!

Wystąpili:
Daiki no Tamiya – popijający Mantis chcący przysłużyć się sprawie klanu – G.
Mistrz Atarasi – człowiek o nieznanej przeszłości i zanikach pamięci. Wiele wskazuje na to, że pochodzi z Klanu Kraba – M.
Isawa Daizu – rudy shugenja o niebezpiecznym pragnieniu potęgi i zamiłowaniu do ognia – W.

Po misji danej przez Yasuki Takę, Bohaterowie dotarli pod Mur Kaiu. Strażnica Włóczni Świtu była ponura. Wokół panował pobitewny zgiełk. Przy pierwszym spotkaniu i niezbyt zgrabnym wystosowaniu prośby o zgodę na przejście na drugą stronę, dowódca Hida Hachiro się rozeźlił i łaskawie kazał sobie nie przeszkadzać, jednak zmiana narracji zmieniła także jego nastawienie.

Drużyna zaliczyła kilka spotkań. Najpierw udali się do kwatermistrza Yasuki Ippei. Dowiedzieli się, jak będą mieli przechlapane w Krainach Cienia, jeśli „wyczerpie” im się jadeit. Otrzymali potrzebny sprzęt i udali się do inżyniera Kaiu Riko, który opowiedział im trochę o Shiro Hiruma. Krążąc po dziedzińcu natknęli się także na starą i nieco szaloną shugenja Kuni Takeko, która chwyciła za ramię mijającego ją Isawę Daizu i wybełkotała:

Demon wkrótce zakradnie się do upadłego domu, spragniony dusz... czeka tylko na trzy klucze... śniący wkrótce się zbudzą, a wówczas czeka ich ratunek lub zguba... daleko, z kamiennych ruin zacznie rozlewać się zagłada...

Później wpadli, że w gruncie rzeczy mogliby zorganizować sobie eskortę. Udali się do kantyny i przekonali dowódcę, że tak należy zrobić. Nazajutrz o świcie przeszli na drugą stronę w towarzystwie Hidy Nagahide i jego kilku zwiadowców.

Pierwszy dzień drogi minął spokojnie, choć w Bohaterach narastało napięcie. Powietrze było ciepłe i suche. Jego powiewy zdawały się szeptać. W końcu zdało im się, że za skałami kilkadziesiąt metrów dalej coś się kryje. Daiki no Tamiya był przekonany, że widział wielkiego szczura. Trochę skradania, obaw, w końcu okazało się, że nikogo tam nie ma. O zmierzchu grupa znalazła miejsce, gdzie można by spędzić noc. Chwila, by odpocząć i ukoić nerwy. Atarasi, popijając sake, popełnił haiku (pisanie haiku na sesji zawsze dobre!):

Sake piję sam
Wśród nocy ciemnych krain
Mogę pomarzyć

W nocy zbudził ich najpierw mroźny powiew powietrza. Wówczas usłyszeli też z daleka dramatyczne wołanie o pomoc. Okazało się, że w martwym lesie kilkaset metrów dalej leży pod drzewem ciężko ranny zwiadowca – Hida Kurumi. Miał zerwane paznokcie i zakrwawione palce, wyglądał jakby próbował rozdrapać sobie brzuch. Drużynowy shugenja zorientował się, że „zwykła” pomoc kami może być niewystarczająca. Wtedy też grupa została zaatakowana przez Upadłych – kręcących się po Krainach Cienia dawnych samurajach, których umysły przepadły i zostali pochłonięci przez Skazę. Użyli biednego zwiadowcy do przygotowania pułapki.

Walka przebiegła bez większych problemów. W dłoniach Isawy Daizu pojawiła się płonąca katana, od której jeden z wrogów zajął się ogniem. Daiki i Atarasi rozprawili się z dwoma kolejnymi (Daiki otrzymał trafienie krytyczne, rozcięto mu udo, jednak pomoc medyczna shugenja szybko załatwiła sprawę). Jeden z żołnierzy z oddziału niestety zginął.

Chwila wytchnienia i ocena sytuacji. Zorientowali się, że Hida Kurumi został zmuszony do połknięcia wyjątkowo upartego i niebezpiecznego pasożyta, który zżerał go od środka. Atarasi już miał gotowe tanto, by „wyciąć świństwo”, ale wtedy zjawiły się szczury… Nezumi zbliżyły się niepewnie i poinformowały, że mogą pomóc.

*

Tutaj skończyliśmy, bo było już późno. Byłem absolutnie przekonany, że machniemy cały scenariusz, a tak naprawdę przerobiliśmy raptem jego początek. Nie wiedziałem, że tyle czasu spędzimy na przygotowaniach do wyprawy.

czwartek, 11 czerwca 2020

[L5K] W kopalni jadeitu


Sesja online rozegrana 17 kwietnia 2020 r.

Wystąpili:
Atarasi aka Makoto (i zapewne parę innych pseudonimów), tajemniczy niby shinseista, ale trochę za dobrze włada mieczem - M.
Daiki no Tamiya, wschodząca gwiazda (przyszłego) Klanu Modliszki – G.
Nieobecny był Isawa Daizu, rudy shugenja o niebezpiecznych ciągotach do ognia.

Sesja miała być krótka i stanowić raczej wprowadzenie do Mask of the Oni. Wykorzystałem zarys przygody pt. Breakthrough (Emerald Empire, s. 206). Wyszło jednak całkiem długo i wydaje mi się, że nawet emocjonująco. W ramach wprowadzenia, krótko o wcześniejszych wydarzeniach, które nie załapały się na własny opis: Bohaterowie uciekali z zamku Klanu Lisa, gdzie wcześniej doszło do spotkania szeregu osobistości różnych Klanów. Sednem było zebranie rady, która miała dyskutować o legendarnej Czwórce – czterech bokkenach posiadających potężne właściwości. W wyniku obsesji samego Kitsune Gohei, gotowego uczynić wszystko, by posiąść owe bronie, doszło do kilku walk, a finalnie sam daimyo Kitsune został zabity, a posiadany przez niego Ocean (jeden z czterech bokkenów) zabrany przez Atarasiego. Grupa opuściła zamek i wyruszyła w stronę ziem Klanu Kraba.

W ten sposób dotarli do West Mountain Village, gdzie mieści się chyba ostatnia działająca kopalnia jadeitu zaopatrująca Klan Kraba w ten jakże cenny surowiec. Bohaterowie odwiedzili pijalnię sake, gdzie spędzili mile czas popijając importowaną z ziem Klanu Skorpiona sake. Daiki, zdradzając szczególne upodobanie do alkoholu (to jego Anxiety), został dłużej. Atarasi natomiast oraz (nieobecny, uznaliśmy, że po prostu pijany) Isawa Daizu udali się do noclegowni. Jakiś czas później doszło do wstrząsów, które doprowadziły do zawalenia się wejścia do kopalni. Bohaterowie udali się na pomoc, a następnie wkroczyli do kopalni, ponieważ górnicy mieli obawy, że w środku dzieje się coś złego z uwięzionymi tam robotnikami.

Wędrując po wąskich korytarzach Bohaterowie trafiają w końcu na górników towarzyszących dwójce innych samurajów – byli to Asako Takahiro oraz Kuni Haruna. Ze względu na śluby milczenia, ten pierwszy się nie odzywał, także to łowczyni czarownic z rodu Kuni była tą od gadania.

L5R Wikia

Zdradziła ona, że polują na grupę maho-tsukai, którzy knują wewnątrz tej góry. Szczególnie zależało jej na odnalezieniu jednej, niebezpiecznej kobiety z rodu Kitsu. Tej jednak tam nie było. Zamiast tego, okazało się, że kultyści stawiają na podziemnej rzece prowizoryczną tamę, której zadaniem było zalanie kopalni. Tutaj miało dojść do podziału ról. W zamyśle miało być tak, że Asako uda się z jednym z Bohaterów, by odciągnąć uwagę kultystów od tamy. Kuni z drugim Bohaterem mieli zaś zniszczyć tamę.

Wyszło tak: Atarasi tak naprawdę wziął odwrócenie uwagi na siebie i sam związał walką sześciu kultystów (poprzez sprawne wykorzystanie akcji Guard, wykorzystanie trudnego, ograniczającego terenu i krąg Powietrza). Kuni Haruma oraz Asako Takahiro w odpowiedniej chwili wbiegli na tamę, by ją zniszczyć. Natomiast z góry Daiki zapewniał wsparcie strzelając z łuku. Myślę, że ta walka miała kilka fajnych motywów: po pierwsze absolutne związanie i konsekwentne karanie kultystów, którzy obskoczyli Atarasiego. Po drugie, upojenie alkoholowe i gwałtownie narastający strife Daikiego. Po trzecie, Kuni i Asako, którzy razem z jednym z maho-tsukai wpadli do wody i porwani przez rzekę cudem uniknęli śmierci dzięki pomocy Bohaterów. Daiki przekroczył Composure i w ramach unmaskingu w takiej sytuacji uznaliśmy, że nie może zrobić innego, jak jeszcze trochę pijany i wściekły rzucić się z krzykiem do wody (- Jakiego kręgu używasz? Ziemi? No to znaczy, że skaczesz „na bombę”) na ratunek. I w ostatniej chwili ich wyratowali.

Po opuszczeniu kopalni, Kuni Haruma powiedziała, by udali się z nią do posiadłości lokalnego administratora. Był tam obecny wyjątkowy gość: nie kto inny, jak sam Yasuki Taka. Przedstawił on potencjalnie wykluwający się sojusz między Klanem Kraba oraz Modliszki (wkrótce spotkam się z Yoritomo, wiecie co to oznacza!) i zwrócił się do Daikiego, w imieniu swoim i Yoritmo o pomoc w odzyskaniu rodowego ostrza Hiruma. Dlaczego? Bo rodzina Hiruma potrzebuje realnego dowodu przydatności Modliszki. Poprosił również o schwytanie niebezpiecznej Kitsu, która knuje coś złego za Murem. Ponadto patrzył na Atarasiego, jakby go znał, i tutaj w końcu zaczęły ujawniać się pewne flashbacki. Mnicho-szermierz zaczął sobie przypominać jakieś urywki. Jaka była przeszłość Ataraskiego aka Makoto? Pewnie układanka w końcu złoży się w jakąś całość.

Tak rozpoczyna się wyprawa za Mur.

I co miał na myśli Yasuki Taka, mówiąc na pożegnanie: chwast i chryzantema niczym się nie różnią?

poniedziałek, 8 czerwca 2020

RPG to nie byle relaks

Gry fabularne od jakichś dwudziestu lat stanowią dla mnie ważny element życia. Były chwile lepsze i gorsze. Zdarzył się moment, gdy myślałem, że zupełnie już RPGi sobie odpuściłem, ale nagle wróciły i znów stale mam je w głowie. Ale ostatnie tygodnie, po czasie pewnego prosperity grania online przyniosły ponownie nieciekawy przełom.

Po pierwsze, zdarzyła nam się przerwa – jeden wyłom spowodował, że tkana konstrukcja się posypała i straciliśmy rytm. Nie wiem, kiedy wrócimy do grania. Niekiedy mam wrażenie, że jeśli sam nie będę sesji organizował, to to po prostu nie wypali.

Po drugie, w zawodowej rzeczywistości nastały trudne czasy związane z poważnymi przygotowaniami do egzaminów oraz ogólny gwałtowny spadek samopoczucia: poważny kryzys z psychicznymi i fizycznymi konsekwencjami. Nerwobóle, utrata wagi to raptem wierzchołek góry lodowej. Przez jakiś czas szukałem ratunku – myślałem, RPGowy eskapizm zadziała!

I wówczas okazało się, że gry fabularne to nie jest ten rodzaj hobby, przy którym człowiek może się zrelaksować, rozluźnić, odstresować. Za cholerę nie! Nie byłem nawet w stanie myśleć o przygotowaniu sesji, odrzucało mnie. Podobnie z pisaniem, choćby na bloga. Faza przygotowań do sesji, a nawet bycie graczem wymaga określonej koncentracji, zaangażowania i odpuszczenia na parę godzin innych spraw. Jednak gdy te inne sprawy zaczynają człowieka przygniatać, RPGi przed niczym nie ratują.

To lekcja z ostatnich tygodni. Gry fabularne nie leczą mnie z poważnego, przygniatającego stresu. Ciekawe spostrzeżenie po dwudziestu latach zabawy. Lepiej późno niż wcale, nie?


czwartek, 4 czerwca 2020

Rzut oka na „Mask of the Oni”

Fantasy Flight Games: Mask of the Oni

Parę słów o scenariuszu Mask of the Oni, będącym oficjalnym dodatkiem do Legendy Pięciu Kręgów. Wydany został niejako w towarzystwie większego dodatku Shadowlands – obie publikacje, jak możemy podejrzewać, dotyczą Krain Cienia, miejsca za Murem, skąd przychodzą Inni… czy Chaos… Uruk-hai? W każdym razie, w tej chwili opisuję wrażenia „na sucho”, ale w przyszłości (może nie tak odległej?) prawdopodobnie przygodę rozegramy.

Scenariusz zabiera Bohaterów właśnie za mur, do dawno utraconej siedziby rodziny Hiruma. Tak naprawdę może to być zwieńczenie historii rozpoczętej innym scenariuszem, Dark Tides, stanowiącym element Game Master’s Kit.

Opowieść
Mask of the Oni stanowi fajne, inspirujące ramy, z których może powstać dramatyczno-heroiczna historia. Na samym początku otrzymujemy tło, to wiarygodne why, pozwalające zrozumieć przyczyny takich, a nie innych zdarzeń oraz ich konsekwencje, z którymi będą musieli zmierzyć się Bohaterowie. Odpowiednich motywacji do wybrania się za Mur jest dość, by jakoś ich karkołomną decyzję o samobójczej misji uzasadnić: czy to jakieś sprawy rodowe (pamiętajmy o małżeństwach międzyklanowych), czy to odzyskanie istotnych map, czy w końcu – co najważniejsze – poszukiwanie rodzinnego ostrza Hiruma.

Opis samego zamku, nie wiem dlaczego, przypomniał mi Zamek Drachenfels. Może przyrównanie scenariusza do jakiegoś dungeon crawla to przesada, ale już w trakcie lektury zastanawiałem się, jak odkrywanie tajemnic twierdzy uczynić atrakcyjnym. Gdy przeczytałem całość drugi raz, uznałem, że w zasadzie nie powinno być to takie trudne. Dlaczego? Otóż dodatek proponuje nam tu i ówdzie różne dodatkowe opisy, wrażenia, które świetnie nadają się do uczynienia poszczególnych pomieszczeń/lokacji bardziej wykręconymi, szalonymi i niepokojącymi. Potwory nie muszą czekać za każdym rogiem, a zamiast nich Bohaterowie mogą – w formie przebłysków – poznawać ostatnie chwile Shiro Hiruma.

Generalnie mam także wrażenie, że historia jest dość liniowa i o ile kolejność odwiedzanych lokacji może być różna, sam finał scenariusza pachnie lekkim „oskryptowaniem”. Oczywiście, nie oznacza to z góry przewidzianego sukcesu lub porażki, ale szereg wydarzeń, mam wrażenie, dzieje się po prostu w sposób zautomatyzowany.

Prowadzenie
Rzecz jasna, ponieważ scenariusza jeszcze nie poprowadziłem, to chętnie się wypowiem, jak można by go poprowadzić.

Główny nacisk autorzy kładą chyba na niepokój. Już sama droga przez Krainy Cienia ma być procesem męczącym i obciążającym psychicznie. Pojawiają się sugestie, jak zachowują się poszczególne żywioły i jak mogą utrudniać życie. Tak samo myszkowanie po zamku i odkrywanie jego smutnych tajemnic. Można pobawić się różnymi emocjami – jest tu miejsce na strach i rozpacz, jest miejsce na obrzydliwość rodem ze starych horrorów. Myślę też, że jeśli ktoś lubi, to z Mask of the Oni można zrobić heroiczną wyprawę pełną akcji, tak że całość będzie wyglądała jak okładka pierwszej edycji Legendy Pięciu Kręgów.

Estetyka
Poza kolorową książeczką (32 strony) z ładnymi ilustracjami, istotne są również bonusy! Duża, dwustronna mapa obrazuje nam, po pierwsze, Krainy Cienia z zaznaczonymi istotnymi lokacjami (tutaj szybka uwaga: porównajcie sobie mapę Rokuganu z podręcznika głównego i mapę Rokuganu z Emerald Empire – są na nich pozaznaczane inne miejsca, ciekawy zabieg). Z drugiej zaś strony plan Daylight Castle, Shiro Hiruma. Sam plan zdradza wiele szczegółów, więc byłbym ostrożny z pokazywaniem tego Graczom w całości, chyba, że nastawiamy się właśnie na myszkowanie, a wszelkie tajemne przejścia są a priori odkryte. Ponadto otrzymujemy żetony. Osobiście, jestem ich fanem. Jasne, przydają się wtedy, gdy w potyczkach przyjmujemy podejście taktyczne, ale miłe jest obserwowanie, jak Gracze wyszukują sobie tokeny przedstawiające ich Bohaterów.

Refleksje na koniec
Zastanawiam się, czy Mask of the Oni może być scenariuszem dobrym dla nowych Graczy. Z jednej strony w jakiś sposób historia pozbawiona jest wielu kulturowych i ceremonialnych komplikacji. Nie trzeba tu szczególnie politykować, a ten aspekt gry chyba niektórych odstrasza. Z drugiej strony przeszkody napotkane w scenariuszu mogą być trudne do pokonania (wszak nie zawsze przyjdzie nam ciąć małe gobliny) i wymagają już jakiejś znajomości niuansów mechanicznych, znajomości technik i odpowiedniego ich wykorzystania. Mimo wszystko polecałbym scenariusz tym, którzy już w Rokuganie nabyli odrobiny doświadczenia.

Odkrywam też w sobie jakiś entuzjazm wobec gotowych scenariuszy. To fajne uczucie. Powiedziałbym, takie odświeżające.