czwartek, 16 lipca 2020

Coś o polityce w Zasranych Stanach Ameryki #1

Kiedyś zdarzyło mi się napisać tekst o wybranych ustrojach politycznych w świecie Neuroshimy. Z perspektywy lat być może, mając trochę więcej doświadczenia w analizach politycznych, sprawy ująłbym inaczej, ale mimo wszystko, spośród badziewia, które umieszczałem na starym blogu, ten tekst wydaje mi się względnie przystępny. Wrzucam zatem ku pamięci. Część pierwsza: anarchia i autorytaryzm. A za tydzień o demokracji w Nowym Jorku.


Anarchia

Większość z nas anarchię wyobraża sobie jako ulicę pełną płonących samochodów. Sklepowe witryny już dawno zostały potłuczone, a gdzieniegdzie przebiega jakiś zakapturzony dzieciak z bejsbolem gotowym do ciosu. Brak jakiegokolwiek porządku oznacza panowanie bezprawia…

Cóż, i tak, i nie. Anarchizm, kolego, oznacza bezrząd, a to nie jest równoznaczne z bezprawiem. Wiem, używam trudnych słów, ale to ważne. Możesz być anarchistą i przy okazji porządnym obywatelem, który niekoniecznie chce rozbijać czyjeś głowy o krawężnik. Anarchizm przede wszystkim postuluje zniesienie organizacji państwowej. Jak wiadomo, w organizacji zasiadają elity, a to oznacza nierówność i wyzysk. Zamiast tego lepiej stworzyć dobrowolne, często spontaniczne organizacje obywatelskie. Dobrowolne, bo wolność jest niepodzielna, jest totalna… zaraz zaczniemy wchodzić na pole filozofii, a zapewniam cię, dla współczesnych nam ludzi filozofia to stek bzdur. Skupimy się zatem na Missisipi, gdzie zapanowała anarchia. Niestety, to właśnie ten jej rodzaj, w którym płoną auta.

Missisipi

Missisipi to wielki obszar, który charakteryzuje się – jak zapewne dobrze wiesz – skażeniem chemicznym równie wielkim, jak to, które produkujesz na swoim klopie. Wzdłuż rzeki wędrować można tygodniami. Wędrować albo błądzić, bo jak dopadnie cię chemiczna mgiełka, to jesteś, bracie, zgubiony.


Czynniki hamujące procesy tworzenia państwa

Największy problem z Missisipi jest taki, że po prostu nie da się tam stworzyć podstaw jakiejś większej – państwowej – organizacji. Rozległe skażenie terenu sprawia, że ziemia jest jałowa i niewiele można na niej wyprodukować. W innych miejscach ludzie uprawiają kartofelki albo inną marchewkę, a tutaj nic, zero. Jeśli coś wyrośnie, to i tak jest niejadalne. Gospodarka rolna leży i kwiczy. Oznacza to mniej więcej tyle, że rozproszona w Missisipi społeczność zmuszona jest kombinować jedzenie we własnym zakresie. A to z kolei oznacza, że albo łowimy zwierzynę albo łowimy zmutowane rybki i nieraz wkraczamy na  obce „terytorium łowieckie”. Konflikt gwarantowany.

Brak bezpieczeństwa wewnętrznego oznacza z kolei, że w regionie jest wiele niezależnych podmiotów i każdy z nich realizuje swoje potrzeby kosztem innych. Nie ma jednej instytucji z przywilejem stosowania przymusu, a to oznacza, że panuje prawo silniejszego. Biorąc pod uwagę fakt, że w Missisipi mutantów jest równie dużo co ludzi, naprawdę trudno o pokojową koegzystencję. „Społeczność” zatem nie stanowi jednej struktury. 

Brak komunikacji to problem całych Zasranych Stanów. Tutaj jednak nawet podróżowanie z jednej osady do drugiej wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami. Wystarczy niewłaściwa pogoda, toksyczna mgła i z łatwością gubisz drogę. Tutaj nawet wytrawny tropiciel nie pomoże. Założmy jednak, że jesteś cwany, masz kompas i mapę. Ale po drodze spotykasz koczownicze plemię dzikich mutantów i w mgnieniu oka stajesz się pokarmem. Możesz też mieć pecha i wjechać niechcący w jakieś rozlewisko. Wiesz, czym się kończą kąpiele w Missisipi? Zmierzam do tego, że niebezpieczeństwo przemieszczania się doprowadziło do niemal pełnej izolacji małych społeczności Missisipi. Ludzie się ze sobą nie komunikują, nie prowadzą handlu. Wyjątkiem jest tu transport rzeczny – zdarzają się wariaci, którzy zarabiają przewożąc podróżników na drugą stronę rzeki. Brak komunikacji wstrzymuje rozwój, kapitał ludzki nie przemieszcza się, nie następuje wymiana doświadczeń czy towarów. Wszystko zdaje się być zawieszone w jednym punkcie. Od lat nic się tutaj nie zmieniło.


Autorytaryzm

Każda wojna zmienia oblicze ludzkości. Dawno temu było kilku ludzi, którzy całą władzę w państwie zagarnęli dla siebie, a wszystkie niegrzeczne pieski, które zbyt głośno szczekały były odstrzeliwane lub zamykane. Wyobraź sobie, że tych kilku ludzi tak mocno nabroiło, że przez następne dziesięciolecia na świecie panowała istna paranoja na punkcie autorytaryzmu. Łatwo było za to oberwać. 

Dziś jest inaczej. Jeśli w twojej społeczności znajdzie się facet, który potrafi rządzić twardą ręką i – przede wszystkim – jest skuteczny, to masz szczęście. Jeśli akurat mu się nie spodobasz, to masz szczęście, bo swoją śmiercią przyczyniasz się dla dobra grupy. Siła, bracie. Siła i przymus w dzisiejszych czasach to najdoskonalsza forma rządów. Rządów, które w końcu są w stanie chronić nasze tyłki przed pieprzonym Molochem, mutantami i tymi cholernymi Nowojorczykami, którzy próbują narzucić nam swoje chore pomysły.


Południowa Hegemonia

Wychwalałem autorytaryzm, jako najskuteczniejszą formę rządów naszych czasów. I mam cholerną rację, kolego. W całej tej swojej rozległej i śmiesznej analizie jednak do grupy państewek autorytarnych zaliczyłem tylko kraj bandytów… i wiesz co? To dziwne! Z dnia na dzień Hegemonia rośnie w siłę, a wkrótce stanie się jak rozpędzona lokomotywa: nie do zatrzymania.


Czarujący generał

W całej swej historii twardziele w sombrerach mają jedną wspólną cechę: zamiłowanie do wojska. Gdybyś był trochę bystry i zamiast uganiać się za dziewczętami spędziłyś trochę czasu w bibliotece, to wiedziałbyś, jak to w Ameryce Południowej było. Generałowie organizowali junty, powołoywali wojskowe rządy. No i stało się, że dziś pojawił się facet, który wydaje się być spadkobiercą tamtych czasów: nasz kochany generał Abraham Bano.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz