Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Neuroshima. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Neuroshima. Pokaż wszystkie posty

sobota, 5 września 2020

To dziś!







W końcu nadszedł ten dzień. Dziś miały zbuntować się maszyny, dziś miał narodzić się Moloch. W tej chwili pada deszcz, laptop ze mną współpracuje bez żadnego sprzeciwu, pralka na dole też robi swoje.

Czekam. 

Przy okazji, Wydawnictwo Portal zapowiedziało nowe wydanie Neuroshimy: Rok Molocha.

czwartek, 23 lipca 2020

Coś o polityce w Zasranych Stanach Ameryki #2

Demokracja

Pewien gruby facet z Europy powiedział kiedyś, że demokracja jest najgorszą formą rządów, nie licząc wszystkich innych, których wcześniej próbowano. Owszem, demokracja ma swoje wady i zalety. Przede wszystkim jednak – wierz mi lub nie – modelów demokracji jest tyle, ile mutków w Zasranych Stanach. Nie jestem żadnym specem, a i ciebie nie chcę zanudzać, ale niektórzy naprawdę widzą różnice w demokracji większościowej i zgromadzeniowej. A demokracja spektaklu? Cóż, gdybyśmy mieli sprawną telewizję, to może… Nie róbmy sobie wody z mózgu. Chodzi o to, że prawdziwa, najwyższa władza należy do ludu. Do tej szarej masy, która w drodze głosowania podejmuje decyzje. Jeśli wołasz do kumpli: „ej, chłopaki, robimy Tonemu nachalnego penetratora?”, to patrzysz kto jest za. Tony głosuje przeciw, reszta podnosi rękę. Wniosek przeszedł, Tony ma przejebane.

Nowy Jork

W Zasranych Stanach jedno jest tylko miejsce, gdzie demokrację stosuje się na szeroką skalę: Nowy Jork. Racja, trochę inna ta demokracja, niż moglibyśmy sobie wyobrażać. W gruncie rzeczy to państwo policyjne z ledwie widocznymi znamionami władzy ludu. 

Prezydent: Paul Collins. Wybrany zdecydowaną większością głosów. Nie miał praktycznie żadnego poważniejszego przeciwnika politycznego. Wybrany na prezydenta dzięki zasługom ojca. Prezydent Nowego Jorku, dzięki odpowiednim zapisom prawnym, może ingerować wszędzie, gdzie uzna to za konieczne. Jeśli zechce, może przejąć dowództwo nad wojskiem. Może zawierać umowy bez wiedzy innych ministrów, a potem postawić ich przed faktem dokonanym. Większość ministerialnych decyzji i tak musi zostać zaaprobowana przez prezydenta. Praktycznie codziennie odbywa się posiedzenie najważniejszych osób w państwie. Ministrowie przedstawiają raporty, a następnie dają Collinsowi stos papierów do podpisania. 

Rząd: polecenia prezydenta wykonuje szereg powołanych ministrów. Minister wojskowości: generał Lionel Abramson operuje wszystkimi siłami zbrojnymi w Nowym Jorku. Odpowiada za odpowiednie uzbrojenie, wyszkolenie, relacje militarne z Posterunkiem (obowiązkowa służba Nowojorczyków na froncie to jego zasługa), formowanie nowych oddziałów i za bezpieczeństwo wewnętrzne. Minister rozwoju: Bruce Keels odpowiada za przemysł i gospodarkę. Zawiera umowy z Teksasem czy Apallachami, ściąga surowce, stawia kolejne fabryki. Jedną z jego zasług jest także utworzenie połączenia kolejowego, o którym z pewnością słyszałeś. Minister edukacji: profesor Andrew MacGregor, to jeden ze słynniejszych naukowców. Lista jego specjalizacji jest bardzo długa. Facet jest jedynym ministrem, który piastuje swoje stanowisko niemal od samego początku, kiedy prezydentem był Peter Collins. MacGregor zorganizował szkoły podstawowe i licea. Uniwersytet Nowego Jorku to jego dzieło – ściągnął tu najwybitniejszych naukowców z Posterunku. Minister zdrowia publicznego: Doug Christiansen wymyślił, że uczyni z Nowego Jorku najzdrowsze miejsce w kraju. W tym celu zarządził obowiązkowe szczepienia, obowiązkowe kontrole sanitarne, uruchomił kilka szpitali… najwięcej wysiłku jednak wkłada w deratyzację. Odpowiednie służby z miotaczami ognia i chemią weszły do kanalizacji w celu oczyszczenia miasta z przerośniętych szczurów. Istotną kwestią dla ministra jest także smog, którego w mieście nie brakuje.

Doradcy, zastępcy, podwładni: każdy z ministrów ma mnóstwo podwładnych. Dla przykładu minister wojskowości powołał nowego szefa Stalowej Policji (a ten ma ze trzech zastępców), siły zbrojne mają swoich dowódców (Brygady Zmechanizowane, Siły Specjalne, Saperzy i wiele innych). Każda żywotna dla Nowego Jorku gałąź tak wygląda. Na szczycie stoi prezydent, pod nim są ministrowie, pod nimi zastępcy, a niżej rój mało znaczących urzędników, babrających się w papierkowej robocie. 

Problem wyborów i kampanii prezydenckich

Nowy Jork jako jedyny w Zasranych Stanach posiada coś na wzór Deklaracji Niepodległości, która zamieniła się w kupkę popiołu, gdy wybuchła bomba. No i ten świstek, odtworzony z pamięci i odpowiednio zmodyfikowany na potrzeby dzisiejszych czasów, leży sobie w jakiejś gablocie w Lincoln Building – ten częściowo zrujnowany i częściowo odbudowany wieżowiec służy dziś za pałac prezydencki, skupisko ministerstw i innych ważnych jednostek administracyjnych. 

Do rzeczy. Najważniejszy papier Nowego Jorku mówi, że prezydent wybierany jest w wolnych, bezpośrednich i tajnych wyborach raz na pięć lat. To, co towarzyszy wyborom, to jakiś absurd jest! Wyobraź sobie, że na dwa dni państwo dosłownie zamiera, a wszyscy złażą się w określone miejsce i zakreślają na kartkach nazwisko wybranego kandydata na prezydenta. Potem wszystkie te kartki trzeba zliczyć. Wyobrażasz to sobie? I ludzie przed wojną cały czas tak robili? 

Wszyscy zawsze zadają sobie to pytanie: jaka jest pewność, że facet liczący te karteczki zna się na dodawaniu? A jeśli ktoś mu zapłacił, żeby policzył więcej? Specjalne, niby niezależne komisje pilnują, by procedura zliczania głosów przebiegała uczciwie, ale powiedzmy sobie szczerze: komisję też można kupić, prawda?

Przed wyborami jednak trwa okres kampanii wyborczych. Powiedzmy sobie szczerze, Collins zawsze ma największe szanse na zwycięstwo, nawet nie przejmuje się za bardzo innymi kandydatami. No ale prawo do bycia prezydentem przysługuje każdemu, więc czemu nie próbować? Przez miesiąc miasto zalane jest ulotkami, których i tak nikt nie czyta. Ulotki mówią, żebyś głosował na pana X, bo jest lepszy od pana Y i że jeśli zostanie wybrany, to wybuduje nowe autostrady i w państwie będzie normalnie. Prócz ulotek gdzieniegdzie umieszczane są billboardy, ale zrobienie sobie tak wielkiego plakatu jest cholernie drogie i stać na to w zasadzie tylko prezydenta Collinsa. 

Oczywiście kandydaci mogą też zakładać komitety poparcia. Gdy kilka lat temu wysprzątano na dobre Times Square, stwierdzono, że to dobre miejsce na organizowanie wieców, parad, przemówień, a nawet debat publicznych. Jeśli interesujesz się polityką, a zbliżają się wybory, na tym właśnie placu spotkasz wszystkich kandydatów i ich przydupasów, którzy całymi dniami ganiają po mieście i zachęcają do głosowania. Tutaj też odbywają się debaty. Gdy jakiś facet nagle zacznie zyskiwać poparcie i stanie się realnym konkurentem dla aktualnego prezydenta, ten wyzywa go na pojedynek słowny.

Debaty

Debaty to takie wyprówanie sobie flaków na niby. Debaty to takie udawanie, że jesteś dobry we wszystkim. Jeśli potrafisz wmówić ludziom, że potrafisz sprostać każdemu zadaniu i przy okazji udowodnisz im, że twój przeciwnik nie ukończyłby nawet podstawówki, wygraną masz w kieszeni. A uwierz mi, to wcale nie jest takie łatwe. W trakcie takich kontrolowanych kłótni poruszane są sprawy ważne, kluczowe w danej chwili dla społeczeństwa Nowego Jorku. Musisz znać potrzeby ludzi, musisz wiedzieć czego oczekują i to właśnie im zaproponować. Generalnie twój przeciwnik będzie próbował zrobić to samo, więc może okazać się, że macie niemal identyczny program i identyczne rozwiązania. No i wszystko się kaszani, chyba że jesteś mistrzem czarnej retoryki.

Umawiasz się z przeciwnikiem na przyszłą niedzielę. Masz niecały tydzień na przygotowanie się do debaty. Twoi ludzie zbierają materiały, opracowują plany, a ty tylko słuchasz i starasz się to wszystko zapamiętać. Spec od gospodarki będzie gadał o wolnym rynku i to wszystko, co on powie, musisz powtórzyć przy wszystkich na żywo i sprawiać wrażenie, że są to twoje słowa. Grupa generałów opowie ci o zagrożeniach i o tym, jakie są plany by je zniwelować. To samo powtarzasz w trakcie debaty. 

Najtrudniejszy moment przychodzi wtedy, gdy musisz improwizować. Nie jesteś w stanie przygotować się na wszystko. W końcu padnie pytanie, na które nie znasz odpowiedzi i co zrobisz? Musisz kombinować, bracie. Zasypać słuchaczy ogólnikami typu: „kocham swój kraj” albo „mam wiele pomysłów w tej sprawie, ale nie pora o nich dyskutować” albo „wiem, ale nie powiem”. Tutaj dopiero okazuje się, czy jesteś dobrym politykiem. Jeśli twój przeciwnik okaże się bardziej kompetentny i będzie miał lepsze pomysły od ciebie, to leżysz i możesz pożegnać się z prezydencką karierą. 

Kampanie to jednak także okazja do wygrzewu. Politycy często mają na swoich usługach różnych zakapiorów, gotowych za garść gambli obić twarz zbyt ładnemu politykowi. Zastraszanie to chyba najczęstsza metoda zdobywania władzy. Wystarczy postawić alternatywę: albo się wycofasz albo jesteś trup… cóż, lepiej być zerem i dalej szukać bojlerów niż skończyć z poderżniętym gardłem w rynsztoku. Oficjalnie nic się o tym nie mówi – politycy przecież powinni być bez skazy, prawda? Przynajmniej tak to się odbywa w Nowym Jorku. Tutaj dba się o pozory.

Przyszłość

Demokracja w Nowym Jorku to przede wszystkim iluzja normalnego życia. Wmawiamy sobie, że mamy swobodę wyboru, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmienia. Obywatele Nowego Jorku – jak to bywa w przypadku młodych demokracji – są podatni na różne radykalne, często populistyczne hasła. Ludzie ciężko pracują, ale to nie oznacza, że chcą ciągle tyrać. „Mniej pracy, większe zarobki” to hasło zyskujące coraz większe rzesze zwolenników, bez względu na to, jak bardzo absurdalne jest to twierdzenie. Często wpływy uzyskują krzykacze, mianowani pod „przymusem opinii publicznej” na wysokich stanowiskach. Szybko z nich spadają i nikt już o nich nie pamięta. Ten sam człowiek jednego dnia może mieć poglądy antyprezydenckie, a jutro już będzie chwalił Collinsa za dobre rozwiązania w dziedzinie gospodarki. Chyba dlatego nie robi się tutaj przedwyborczych sondaży…

Silna pozycja prezydenta oznacza również, że jeśli kiedykolwiek Collins będzie zmuszony zejść ze swojego stołka (a będzie!), Nowy Jork czekają drastyczne zmiany, dosłowny szok polityczny. Pamiętaj, że prezydent mianuje swoich ministrów, a nie wierzę, by zasługi i doświadczenie więcej znaczyły tutaj od znajomości. Jeśli w wyborach prezydentem zostanie ktoś inny, przetasowaniu ulegnie cała kadra urzędnicza Nowego Jorku. Nowy prezydent, nowi ministrowie, nowi zastępcy. Wszystko nowe. Wtedy świeża kadra zacznie zmieniać decyzje swoich poprzedników, wróci część starych rozwiązań, część zostanie wycofana, pojawią się inne koncpecje. Jednego możesz być pewien: zmiana władzy pociągnie za sobą poważne konsekwencje. 

Prezydent Nowego Jorku – Paul Collins

Collins jest zaledwie cieniem swojego ojca. Gdy wybierany był niemal przez aklamację, wielu z entuzjazmem twierdziło, że dynamiczny wzrost potęgi Nowego Jorku nie jest zagrożony. Ba! Wielu twierdziło, że Nowy Jork wkracza w kolejną fazę, pretendując do roli krajowego imperium, które wkrótce, pod przywódzctwem „charyzmatycznego i silnego prezydenta zdoła całkowicie zjednoczyć naród i zniszczyć okrutnego najeźdźcę”, czyli Molocha. 

Cóż, wydaje się, że Paul Collins początkowo sam wierzył w swoją misję. Może zakładał, że te niezwykłe umiejętności przywódcze ma w krwi i jest po prostu skazany na nieomylność. Na stanowisku zasiadał z optymizmem, gwałtowne zmiany, odważne decyzje, mianowanie ministrów. Wiwatujące tłumy pod Lincoln Building wierzyły w kontynuację polityki starego Collinsa. Wszystko miało być pięknie. Wydawało się, że naród nie zna podziałów. I wtedy pojawił się zgrzyt.

Uprawnienia prezydenta zbyt wchodziły w paradę z uprawnieniami ministrów. Pierwsze różnice zdań i okazało się, że Collins wcale nie liczy się z powołanymi przez siebie ministrami. Pozwala im w pewnym zakresie dokonywać autonomicznych decyzji, ale często są one przez niego odwoływane. Niektórzy twierdzą, że ministrów można spokojnie odwołać, a i tak wiele się nie zmieni. Ale widzisz, mówiłem już, że w demokracji liczą się pozory. A najważniejsze są pozory demokracji właśnie, prawda? Czterech ministrów dogadało się jednak. Okrzyknęli się radą prezydencką o najwyższym autorytecie. Szybko okazało się, że rada ma dość silne poparcie opinii publicznej, z którą Collins musi się liczyć, jeśli chce zachować stanowisko.

Prezydent udowodnił również, że nie potrafi zachować zimnej krwi w sytuacjach krytycznych. Gdy istniała realna groźba zerwania zaawansowanych negocjacji z Apallachami w sprawie połączenia kolejowego, Collins wpadł w paranoję. Na spotkaniach krzyczał, groził, z hukiem opuszczał obrady. Stawiał ministrów w kłopotliwej sytuacji, którzy musieli tłumaczyć się za niego. Pobladł, zmizerniał i najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że nie jest najskuteczniejszym negocjatorem w stadzie.

czwartek, 16 lipca 2020

Coś o polityce w Zasranych Stanach Ameryki #1

Kiedyś zdarzyło mi się napisać tekst o wybranych ustrojach politycznych w świecie Neuroshimy. Z perspektywy lat być może, mając trochę więcej doświadczenia w analizach politycznych, sprawy ująłbym inaczej, ale mimo wszystko, spośród badziewia, które umieszczałem na starym blogu, ten tekst wydaje mi się względnie przystępny. Wrzucam zatem ku pamięci. Część pierwsza: anarchia i autorytaryzm. A za tydzień o demokracji w Nowym Jorku.


Anarchia

Większość z nas anarchię wyobraża sobie jako ulicę pełną płonących samochodów. Sklepowe witryny już dawno zostały potłuczone, a gdzieniegdzie przebiega jakiś zakapturzony dzieciak z bejsbolem gotowym do ciosu. Brak jakiegokolwiek porządku oznacza panowanie bezprawia…

Cóż, i tak, i nie. Anarchizm, kolego, oznacza bezrząd, a to nie jest równoznaczne z bezprawiem. Wiem, używam trudnych słów, ale to ważne. Możesz być anarchistą i przy okazji porządnym obywatelem, który niekoniecznie chce rozbijać czyjeś głowy o krawężnik. Anarchizm przede wszystkim postuluje zniesienie organizacji państwowej. Jak wiadomo, w organizacji zasiadają elity, a to oznacza nierówność i wyzysk. Zamiast tego lepiej stworzyć dobrowolne, często spontaniczne organizacje obywatelskie. Dobrowolne, bo wolność jest niepodzielna, jest totalna… zaraz zaczniemy wchodzić na pole filozofii, a zapewniam cię, dla współczesnych nam ludzi filozofia to stek bzdur. Skupimy się zatem na Missisipi, gdzie zapanowała anarchia. Niestety, to właśnie ten jej rodzaj, w którym płoną auta.

Missisipi

Missisipi to wielki obszar, który charakteryzuje się – jak zapewne dobrze wiesz – skażeniem chemicznym równie wielkim, jak to, które produkujesz na swoim klopie. Wzdłuż rzeki wędrować można tygodniami. Wędrować albo błądzić, bo jak dopadnie cię chemiczna mgiełka, to jesteś, bracie, zgubiony.


Czynniki hamujące procesy tworzenia państwa

Największy problem z Missisipi jest taki, że po prostu nie da się tam stworzyć podstaw jakiejś większej – państwowej – organizacji. Rozległe skażenie terenu sprawia, że ziemia jest jałowa i niewiele można na niej wyprodukować. W innych miejscach ludzie uprawiają kartofelki albo inną marchewkę, a tutaj nic, zero. Jeśli coś wyrośnie, to i tak jest niejadalne. Gospodarka rolna leży i kwiczy. Oznacza to mniej więcej tyle, że rozproszona w Missisipi społeczność zmuszona jest kombinować jedzenie we własnym zakresie. A to z kolei oznacza, że albo łowimy zwierzynę albo łowimy zmutowane rybki i nieraz wkraczamy na  obce „terytorium łowieckie”. Konflikt gwarantowany.

Brak bezpieczeństwa wewnętrznego oznacza z kolei, że w regionie jest wiele niezależnych podmiotów i każdy z nich realizuje swoje potrzeby kosztem innych. Nie ma jednej instytucji z przywilejem stosowania przymusu, a to oznacza, że panuje prawo silniejszego. Biorąc pod uwagę fakt, że w Missisipi mutantów jest równie dużo co ludzi, naprawdę trudno o pokojową koegzystencję. „Społeczność” zatem nie stanowi jednej struktury. 

Brak komunikacji to problem całych Zasranych Stanów. Tutaj jednak nawet podróżowanie z jednej osady do drugiej wiąże się z wieloma niebezpieczeństwami. Wystarczy niewłaściwa pogoda, toksyczna mgła i z łatwością gubisz drogę. Tutaj nawet wytrawny tropiciel nie pomoże. Założmy jednak, że jesteś cwany, masz kompas i mapę. Ale po drodze spotykasz koczownicze plemię dzikich mutantów i w mgnieniu oka stajesz się pokarmem. Możesz też mieć pecha i wjechać niechcący w jakieś rozlewisko. Wiesz, czym się kończą kąpiele w Missisipi? Zmierzam do tego, że niebezpieczeństwo przemieszczania się doprowadziło do niemal pełnej izolacji małych społeczności Missisipi. Ludzie się ze sobą nie komunikują, nie prowadzą handlu. Wyjątkiem jest tu transport rzeczny – zdarzają się wariaci, którzy zarabiają przewożąc podróżników na drugą stronę rzeki. Brak komunikacji wstrzymuje rozwój, kapitał ludzki nie przemieszcza się, nie następuje wymiana doświadczeń czy towarów. Wszystko zdaje się być zawieszone w jednym punkcie. Od lat nic się tutaj nie zmieniło.


Autorytaryzm

Każda wojna zmienia oblicze ludzkości. Dawno temu było kilku ludzi, którzy całą władzę w państwie zagarnęli dla siebie, a wszystkie niegrzeczne pieski, które zbyt głośno szczekały były odstrzeliwane lub zamykane. Wyobraź sobie, że tych kilku ludzi tak mocno nabroiło, że przez następne dziesięciolecia na świecie panowała istna paranoja na punkcie autorytaryzmu. Łatwo było za to oberwać. 

Dziś jest inaczej. Jeśli w twojej społeczności znajdzie się facet, który potrafi rządzić twardą ręką i – przede wszystkim – jest skuteczny, to masz szczęście. Jeśli akurat mu się nie spodobasz, to masz szczęście, bo swoją śmiercią przyczyniasz się dla dobra grupy. Siła, bracie. Siła i przymus w dzisiejszych czasach to najdoskonalsza forma rządów. Rządów, które w końcu są w stanie chronić nasze tyłki przed pieprzonym Molochem, mutantami i tymi cholernymi Nowojorczykami, którzy próbują narzucić nam swoje chore pomysły.


Południowa Hegemonia

Wychwalałem autorytaryzm, jako najskuteczniejszą formę rządów naszych czasów. I mam cholerną rację, kolego. W całej tej swojej rozległej i śmiesznej analizie jednak do grupy państewek autorytarnych zaliczyłem tylko kraj bandytów… i wiesz co? To dziwne! Z dnia na dzień Hegemonia rośnie w siłę, a wkrótce stanie się jak rozpędzona lokomotywa: nie do zatrzymania.


Czarujący generał

W całej swej historii twardziele w sombrerach mają jedną wspólną cechę: zamiłowanie do wojska. Gdybyś był trochę bystry i zamiast uganiać się za dziewczętami spędziłyś trochę czasu w bibliotece, to wiedziałbyś, jak to w Ameryce Południowej było. Generałowie organizowali junty, powołoywali wojskowe rządy. No i stało się, że dziś pojawił się facet, który wydaje się być spadkobiercą tamtych czasów: nasz kochany generał Abraham Bano.


czwartek, 9 lipca 2020

Wspomnienie Neuroshimy #3

Ostatnie wspomnienie Neuroshimy, moje. Pewnie ostatnie, bo inni koledzy nie postanowili mnie wesprzeć. Postaram się trzymać przyjętej w dwóch poprzednich notkach formuły.

.




Co stało za sukcesem NS? Wyjątkowy system i setting?

Neuroshima pojawiła się w specyficznym dla mnie (dla nas, jako grupy grających w RPGi) czasie. Po pierwsze, ujawniała się gdzieś pewna rutyna związana z Warhammerem, powolne dojrzewanie do faktu, że nie trzeba być fanatykiem i warto spróbować czegoś nowego. Po drugie, to były czasy, kiedy internet wcale nie hulał jakoś szczególnie, stałe łącze nie było czymś powszechnym, a i system zakupów internetowych dopiero się rozkręcał. Tym samym trudno było smutnemu nastolatkowi nawet wyobrażać sobie ogrom możliwości w zakresie tytułów z ducha postapokaliptycznych. Był więc dobry grunt dla Neuroshimy, by odniosła sukces w naszej grupie, ale podejrzewam, że wiele osób w Polsce zgodziłoby się z powyższymi tezami.

Zasrane Stany Ameryki to bez wątpienia ciekawy świat przedstawiony. Był łatwy do przyswojenia w rzucie ogólnym. Gdy komuś tłumaczyłem o co chodzi, zainteresowany łapał w mig nastrój oraz główne założenia świata.

 

Ulubiony element świata przedstawionego

Wbrew pozorom nie był to Moloch, choć ten przewijał się w tej czy innej postaci niemal na każdej sesji. O wiele bardziej do wyobraźni przemawiały do mnie Pochodzenia – czyli oparty na stereotypach podział mapy USA: stąd pochodzą twardziele, a stąd cwaniacy, tam znajdziesz religijnych wariatów, a tam wypaczonych chemikaliami dziwaków. Przez lata, do dzisiaj, myślałem o dużej kampanii opartej o wewnętrznych tarciach między powstałymi w ten sposób w Zasranych Stanach frakcjami. Walić Molocha, a Neodżunglę potraktować Roundupem! Ludzie są największymi potworami i konflikty między nimi zawsze interesowały mnie najbardziej. Także, wracając, przez te wszystkie lata marzyłem właśnie o wielkiej kampanii o wojnie o dominację, która rozpoczęła się gdzieś w śmierdzącej mieścinie w Południowej Hegemonii.

 

Ulubiona profesja?

Nie sądzę, abym taką miał, ponieważ w życiu stworzyłem tylko jedną postać do Neuroshimy. Wolny Jake, jako profesję, miał chyba wpisanego Kuriera, ale mogę się mylić. Jako osoba bardziej prowadząca niż grająca mogę jedynie wskazać na pewne swoje wyobrażenia i doznania wynikające czy to z lektury, dodatków czy wizji świata. Po pierwsze, bardzo podobały mi się profesje Łowcy Maszyn i Łowcy Mutantów – wydawały się takim rdzeniem, podstawą oporu człowieka i jego zdolności adaptacyjnych. Człowiek w przeszłości zmuszony był do myślistwa i wydawało mi się, że pojawienie się mutantów i maszyn było naturalnym powrotem do tej profesji.

Druga profesja to Szczur. Niewidzialni, nieco szaleni, lekceważeni. Jakiś sentyment do tej profesji wynika prawdopodobnie stąd, że znów – od wielu lat – mam w głowie pomysł na jednostrzałową sesję (albo kampanię, której sesję rozgrywa się raz do roku) opowiadającą o żyjących na zgliszczach biedakach. To, co miało być wyjątkowe w tej „przygodzie”, to czas Bożego Narodzenia.

 

Ulubiony Kolor

Mam wrażenie, że przeważnie graliśmy Stal z naleciałościami Rdzy. Opowieści w świecie Neuroshimy były pełne pościgów, strzelanin i zacinającej się broni w najgorszym możliwym momencie. Choć na przestrzeni lat bohaterowie dorobili się sporych zapasów, często też zmagali się z niedostatkiem. Sprzęty działały, ale czegoś im brakowało. Nie było więc świecącego jak psu jajca Chromu. Nie było też Rtęci.

I po tych wszystkich latach mogę śmiało stwierdzić, że o ile ta bajerancka, chromowana wersja nigdy mnie nie ciągnęła, tak żałuję nieco, że nie zgłębiliśmy bardziej Rdzy i Rtęci. Szczególnie Rtęci. Neuroshima ma przecież spory potencjał na ciekawy horror, pewnie w stylu survival, ale wciąż… Filtydelfia i biegające gdzieś w podziemiach te małe… no, przypominające dzieci niebezpieczne stworki, takie małe, ludzkie piranie – jak one się nazywały? Nie pamiętam!


Aż spojrzałem do podręcznika. Strona 392, bit-boys, w Filtydelfii zwane CROATS. To dopiero były małe, upierdliwe gnojki! 




poniedziałek, 25 maja 2020

Wspomnienie Neuroshimy według Wojtka

W ramach sentymentów i nostalgii wymyśliłem sobie, że zadam swoim kolegom parę pytań o Neuroshimę. Przynajmniej część z nas nie grała w nią od jakiejś dekady. Wiele wspomnień się zatarło, ale pewne wrażenia i sceny wciąż są z nami. Oto, co na temat tej gry powiedział mi Wojtek.


Neuroshima z całą pewnością była (jest?) jednym z najpopularniejszych polskich systemów RPG. Były czasy, gdy graliśmy niemal tylko w to. Co według Ciebie decydowało o takim sukcesie tego systemu? Co było w nim wyjątkowego?

W dużej mierze przypadek. Osobiście nie znam chyba innego systemu postapo. Poza tym dostępność i język zachęcają do zapoznania się z książką, a jak już się człowiek zapozna, to mamy przystępną mechanikę, ciekawy świat i fajnie napisany podręcznik. No i jeszcze jest to polski system, to brzmi dumnie, syndrom szukania polskich nazwisk w napisach po filmie ;)

 

Co było Twoim ulubionym elementem świata przedstawionego w Neuroshimie?

Ciężko mi coś wybrać. Wiem za to, co było najmniej lubianym. Moloch. Niby fajne, niby ciekawe ale jakoś nigdy mnie do siebie nie przekonał, ciężko mi nawet powiedzieć dlaczego tak było. Może trochę za bardzo archetypiczny koncept, wielkie, nieznane zło, którego nikt nie jest w stanie powstrzymać. Może poza karłem z Nowego Yorku, który zakradnie się do wieży kontrolnej Molocha i wrzuci nakrętkę od śruby w tryby głównego komputera... oh, wait...

 

Jaka była Twoja ulubiona profesja i dlaczego akurat ona?

Ganger. Chyba tylko raz nim grałem, ale wizja włóczęgów podróżujących przez popękaną autostradę na zdezelowanych Harley'ach bardzo do mnie przemawia. No i pochodzenie z Hegemonii, bo cecha "Łyżeczka" jest awesome i żadna inna nie jest potrzebna.

 

Jaki był Twój ulubiony Kolor i dlaczego? (były to Rdza, Rtęć, Stal i Chrom) Jaki nastrój sesji odpowiadał Ci najbardziej?

Rdza. W mojej opinii najbardziej przekonująca i budująca klimat postapokalipsy. Możemy być gangiem twardzieli, techno-geniuszami czy tańczącymi z duchami, ale świat się skończył i zabierze ze sobą wszystkich, prędzej czy później. To lubię.

 

Czy masz jakąś szczególną sesję/kampanię lub scenę, która utkwiła Ci w pamięci? Czego ona dotyczyła?

Sporo, aczkolwiek ciężko mi przypomnieć sobie szczegóły, to bardziej klisze pewnych scen czy postaci. Jak na przykład ta z sesji w Siwiałce, na której Wolny Jake płakał. Mój mały sukces jako MG ;)

 

We wspomnianej Siwiałce zorganizowaliśmy przed laty dwa maratony RPG, w trakcie których przez dobry tydzień graliśmy przynajmniej dwie sesje dziennie. Jednego razu było nas około dziesięciu osób, także jednocześnie w grze uczestniczyły dwie grupy – jedna na dole, w salonie, druga na piętrze, w małym pokoiku. Wolny Jake natomiast to moja jedyna postać, którą grałem w Neuroshimę. I do dziś nie wyobrażam sobie, bym miał grać kimś innym, gdyby doszło przypadkiem do jakiejś sesji NS.


poniedziałek, 4 maja 2020

Wspomnienie Neuroshimy według Grzegorza


W ramach sentymentów i nostalgii wymyśliłem sobie, że zadam swoim kolegom parę pytań o Neuroshimę. Przynajmniej część z nas nie grała w nią od jakiejś dekady. Wiele wspomnień się zatarło, ale pewne wrażenia i sceny wciąż są z nami. Oto, co na temat tej gry powiedział mi Grzegorz.

Neuroshima z całą pewnością była (jest?) jednym z najpopularniejszych polskich systemów RPG. Były czasy, gdy graliśmy niemal tylko w to. Co według Ciebie decydowało o takim sukcesie tego systemu? Co było w nim wyjątkowego?

Neuroshima jest moim drugim ulubionym (prawie na równi) systemem po Warhammerze. Świetne połączenie klimatu postapo, dobrej mechaniki gry, mutantów, strzelania i motywu a la skynet. Nie bez znaczenia było to, że jest to system rodzimy, krajowy. Neuroshima według mnie zdobyła popularność na podobieństwie do Fallouta, który jest bardzo popularny i w Polsce kultowy. Później, gdy zaczęły wychodzić planszówki i karcianki w świecie Neuroshimy, przyszła kolejna fala fanów tego RPGa.
Mechanika i dobrze opisany klimat postapo dla mnie są kluczowe w kwestii wyjątkowości Neuroshimy.


Co było Twoim ulubionym elementem świata przedstawionego w Neuroshimie?

Strzelaniny w małych miasteczkach. Ucieczki przed gangami po pustkowiach. Wędrowanie, a raczej skradanie się w zgliszczach wieżowców. Rozmowy w zajazdach. Stres związany z brakiem wszystkiego. Obawa, że zaraz zginiemy, albo złapiemy jakąś chorobę. Lęk przed tym, czy spotkamy dziś maszyny i jak szybko będziemy uciekać.


Jaka była Twoja ulubiona profesja i dlaczego akurat ona?

Medyk. Człowiek na wagę złota w świecie Neuroshimy. Wyratował niejedną postać. Potrafił też nieźle przywalić ze swojego gnata. Medykiem grałem najdłużej i generalnie jest to postać, którą najmilej wspominam z wszystkich moich bohaterów z gier RPG. Paradoksalnie koleś uzależniony był od środków przeciwbólowych. 


Jaki był Twój ulubiony Kolor i dlaczego? Jaki nastrój sesji odpowiadał Ci najbardziej?

Zdecydowanie Rdza. Rozpadający się świat. Ciągłe liczenie naboi i tabletek. Stan napięcia, czy dożyję do końca sesji  i jak bardzo ranny będę na koniec. Najbardziej nie lubiłem chromu. Totalnie nie pasował mi do upadłego świata, gdzie pozostali nieliczni zmuszeni do nieustannej walki o swoje życie.


Czy masz jakąś szczególną sesję/kampanię lub scenę, która utkwiła Ci w pamięci? Czego ona dotyczyła?

Jestem już stary i ledwo pamiętam co robiłem w zeszły weekend, a co dopiero 11 lat temu! Pamiętam tyle, że bawiłem się przecudnie drem Jimem. Każda sesja była świetną zabawą. Zresztą mieliśmy dobrego MG, który dopieszczał nas (i siebie pewnie też) minigazetkami zawierającymi najświeższe doniesienia z Zasranych Stanów :)
Wyjątkowym wydarzeniem dla mnie był neuroshimowy LARP, który rozegraliśmy w trakcie naszego Maratonu RPG (bodajże 2009 r.). To był mój pierwszy i jedyny dotąd LARP i to w dodatku w świecie Neuro. Pierwszy raz mogliśmy przebrać się za postaci z tego świata i wczuć się jeszcze bardziej. 

Faktycznie w związku z postacią dra Jima pamiętam emocjonalną kampanię, którą kiedyś rozegraliśmy. Dla tej postaci motywacja była wyjątkowo osobista: chodziło o jego córkę, z którą nie miał szczególnie dobrych relacji, ale dowiedziawszy się, że została porwana, rzucił wszystko i ruszył z grupą przyjaciół na ratunek. Pamiętam, że finalne spotkanie ojca z córką było szczególnie poruszające.