czwartek, 23 lipca 2020

Coś o polityce w Zasranych Stanach Ameryki #2

Demokracja

Pewien gruby facet z Europy powiedział kiedyś, że demokracja jest najgorszą formą rządów, nie licząc wszystkich innych, których wcześniej próbowano. Owszem, demokracja ma swoje wady i zalety. Przede wszystkim jednak – wierz mi lub nie – modelów demokracji jest tyle, ile mutków w Zasranych Stanach. Nie jestem żadnym specem, a i ciebie nie chcę zanudzać, ale niektórzy naprawdę widzą różnice w demokracji większościowej i zgromadzeniowej. A demokracja spektaklu? Cóż, gdybyśmy mieli sprawną telewizję, to może… Nie róbmy sobie wody z mózgu. Chodzi o to, że prawdziwa, najwyższa władza należy do ludu. Do tej szarej masy, która w drodze głosowania podejmuje decyzje. Jeśli wołasz do kumpli: „ej, chłopaki, robimy Tonemu nachalnego penetratora?”, to patrzysz kto jest za. Tony głosuje przeciw, reszta podnosi rękę. Wniosek przeszedł, Tony ma przejebane.

Nowy Jork

W Zasranych Stanach jedno jest tylko miejsce, gdzie demokrację stosuje się na szeroką skalę: Nowy Jork. Racja, trochę inna ta demokracja, niż moglibyśmy sobie wyobrażać. W gruncie rzeczy to państwo policyjne z ledwie widocznymi znamionami władzy ludu. 

Prezydent: Paul Collins. Wybrany zdecydowaną większością głosów. Nie miał praktycznie żadnego poważniejszego przeciwnika politycznego. Wybrany na prezydenta dzięki zasługom ojca. Prezydent Nowego Jorku, dzięki odpowiednim zapisom prawnym, może ingerować wszędzie, gdzie uzna to za konieczne. Jeśli zechce, może przejąć dowództwo nad wojskiem. Może zawierać umowy bez wiedzy innych ministrów, a potem postawić ich przed faktem dokonanym. Większość ministerialnych decyzji i tak musi zostać zaaprobowana przez prezydenta. Praktycznie codziennie odbywa się posiedzenie najważniejszych osób w państwie. Ministrowie przedstawiają raporty, a następnie dają Collinsowi stos papierów do podpisania. 

Rząd: polecenia prezydenta wykonuje szereg powołanych ministrów. Minister wojskowości: generał Lionel Abramson operuje wszystkimi siłami zbrojnymi w Nowym Jorku. Odpowiada za odpowiednie uzbrojenie, wyszkolenie, relacje militarne z Posterunkiem (obowiązkowa służba Nowojorczyków na froncie to jego zasługa), formowanie nowych oddziałów i za bezpieczeństwo wewnętrzne. Minister rozwoju: Bruce Keels odpowiada za przemysł i gospodarkę. Zawiera umowy z Teksasem czy Apallachami, ściąga surowce, stawia kolejne fabryki. Jedną z jego zasług jest także utworzenie połączenia kolejowego, o którym z pewnością słyszałeś. Minister edukacji: profesor Andrew MacGregor, to jeden ze słynniejszych naukowców. Lista jego specjalizacji jest bardzo długa. Facet jest jedynym ministrem, który piastuje swoje stanowisko niemal od samego początku, kiedy prezydentem był Peter Collins. MacGregor zorganizował szkoły podstawowe i licea. Uniwersytet Nowego Jorku to jego dzieło – ściągnął tu najwybitniejszych naukowców z Posterunku. Minister zdrowia publicznego: Doug Christiansen wymyślił, że uczyni z Nowego Jorku najzdrowsze miejsce w kraju. W tym celu zarządził obowiązkowe szczepienia, obowiązkowe kontrole sanitarne, uruchomił kilka szpitali… najwięcej wysiłku jednak wkłada w deratyzację. Odpowiednie służby z miotaczami ognia i chemią weszły do kanalizacji w celu oczyszczenia miasta z przerośniętych szczurów. Istotną kwestią dla ministra jest także smog, którego w mieście nie brakuje.

Doradcy, zastępcy, podwładni: każdy z ministrów ma mnóstwo podwładnych. Dla przykładu minister wojskowości powołał nowego szefa Stalowej Policji (a ten ma ze trzech zastępców), siły zbrojne mają swoich dowódców (Brygady Zmechanizowane, Siły Specjalne, Saperzy i wiele innych). Każda żywotna dla Nowego Jorku gałąź tak wygląda. Na szczycie stoi prezydent, pod nim są ministrowie, pod nimi zastępcy, a niżej rój mało znaczących urzędników, babrających się w papierkowej robocie. 

Problem wyborów i kampanii prezydenckich

Nowy Jork jako jedyny w Zasranych Stanach posiada coś na wzór Deklaracji Niepodległości, która zamieniła się w kupkę popiołu, gdy wybuchła bomba. No i ten świstek, odtworzony z pamięci i odpowiednio zmodyfikowany na potrzeby dzisiejszych czasów, leży sobie w jakiejś gablocie w Lincoln Building – ten częściowo zrujnowany i częściowo odbudowany wieżowiec służy dziś za pałac prezydencki, skupisko ministerstw i innych ważnych jednostek administracyjnych. 

Do rzeczy. Najważniejszy papier Nowego Jorku mówi, że prezydent wybierany jest w wolnych, bezpośrednich i tajnych wyborach raz na pięć lat. To, co towarzyszy wyborom, to jakiś absurd jest! Wyobraź sobie, że na dwa dni państwo dosłownie zamiera, a wszyscy złażą się w określone miejsce i zakreślają na kartkach nazwisko wybranego kandydata na prezydenta. Potem wszystkie te kartki trzeba zliczyć. Wyobrażasz to sobie? I ludzie przed wojną cały czas tak robili? 

Wszyscy zawsze zadają sobie to pytanie: jaka jest pewność, że facet liczący te karteczki zna się na dodawaniu? A jeśli ktoś mu zapłacił, żeby policzył więcej? Specjalne, niby niezależne komisje pilnują, by procedura zliczania głosów przebiegała uczciwie, ale powiedzmy sobie szczerze: komisję też można kupić, prawda?

Przed wyborami jednak trwa okres kampanii wyborczych. Powiedzmy sobie szczerze, Collins zawsze ma największe szanse na zwycięstwo, nawet nie przejmuje się za bardzo innymi kandydatami. No ale prawo do bycia prezydentem przysługuje każdemu, więc czemu nie próbować? Przez miesiąc miasto zalane jest ulotkami, których i tak nikt nie czyta. Ulotki mówią, żebyś głosował na pana X, bo jest lepszy od pana Y i że jeśli zostanie wybrany, to wybuduje nowe autostrady i w państwie będzie normalnie. Prócz ulotek gdzieniegdzie umieszczane są billboardy, ale zrobienie sobie tak wielkiego plakatu jest cholernie drogie i stać na to w zasadzie tylko prezydenta Collinsa. 

Oczywiście kandydaci mogą też zakładać komitety poparcia. Gdy kilka lat temu wysprzątano na dobre Times Square, stwierdzono, że to dobre miejsce na organizowanie wieców, parad, przemówień, a nawet debat publicznych. Jeśli interesujesz się polityką, a zbliżają się wybory, na tym właśnie placu spotkasz wszystkich kandydatów i ich przydupasów, którzy całymi dniami ganiają po mieście i zachęcają do głosowania. Tutaj też odbywają się debaty. Gdy jakiś facet nagle zacznie zyskiwać poparcie i stanie się realnym konkurentem dla aktualnego prezydenta, ten wyzywa go na pojedynek słowny.

Debaty

Debaty to takie wyprówanie sobie flaków na niby. Debaty to takie udawanie, że jesteś dobry we wszystkim. Jeśli potrafisz wmówić ludziom, że potrafisz sprostać każdemu zadaniu i przy okazji udowodnisz im, że twój przeciwnik nie ukończyłby nawet podstawówki, wygraną masz w kieszeni. A uwierz mi, to wcale nie jest takie łatwe. W trakcie takich kontrolowanych kłótni poruszane są sprawy ważne, kluczowe w danej chwili dla społeczeństwa Nowego Jorku. Musisz znać potrzeby ludzi, musisz wiedzieć czego oczekują i to właśnie im zaproponować. Generalnie twój przeciwnik będzie próbował zrobić to samo, więc może okazać się, że macie niemal identyczny program i identyczne rozwiązania. No i wszystko się kaszani, chyba że jesteś mistrzem czarnej retoryki.

Umawiasz się z przeciwnikiem na przyszłą niedzielę. Masz niecały tydzień na przygotowanie się do debaty. Twoi ludzie zbierają materiały, opracowują plany, a ty tylko słuchasz i starasz się to wszystko zapamiętać. Spec od gospodarki będzie gadał o wolnym rynku i to wszystko, co on powie, musisz powtórzyć przy wszystkich na żywo i sprawiać wrażenie, że są to twoje słowa. Grupa generałów opowie ci o zagrożeniach i o tym, jakie są plany by je zniwelować. To samo powtarzasz w trakcie debaty. 

Najtrudniejszy moment przychodzi wtedy, gdy musisz improwizować. Nie jesteś w stanie przygotować się na wszystko. W końcu padnie pytanie, na które nie znasz odpowiedzi i co zrobisz? Musisz kombinować, bracie. Zasypać słuchaczy ogólnikami typu: „kocham swój kraj” albo „mam wiele pomysłów w tej sprawie, ale nie pora o nich dyskutować” albo „wiem, ale nie powiem”. Tutaj dopiero okazuje się, czy jesteś dobrym politykiem. Jeśli twój przeciwnik okaże się bardziej kompetentny i będzie miał lepsze pomysły od ciebie, to leżysz i możesz pożegnać się z prezydencką karierą. 

Kampanie to jednak także okazja do wygrzewu. Politycy często mają na swoich usługach różnych zakapiorów, gotowych za garść gambli obić twarz zbyt ładnemu politykowi. Zastraszanie to chyba najczęstsza metoda zdobywania władzy. Wystarczy postawić alternatywę: albo się wycofasz albo jesteś trup… cóż, lepiej być zerem i dalej szukać bojlerów niż skończyć z poderżniętym gardłem w rynsztoku. Oficjalnie nic się o tym nie mówi – politycy przecież powinni być bez skazy, prawda? Przynajmniej tak to się odbywa w Nowym Jorku. Tutaj dba się o pozory.

Przyszłość

Demokracja w Nowym Jorku to przede wszystkim iluzja normalnego życia. Wmawiamy sobie, że mamy swobodę wyboru, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmienia. Obywatele Nowego Jorku – jak to bywa w przypadku młodych demokracji – są podatni na różne radykalne, często populistyczne hasła. Ludzie ciężko pracują, ale to nie oznacza, że chcą ciągle tyrać. „Mniej pracy, większe zarobki” to hasło zyskujące coraz większe rzesze zwolenników, bez względu na to, jak bardzo absurdalne jest to twierdzenie. Często wpływy uzyskują krzykacze, mianowani pod „przymusem opinii publicznej” na wysokich stanowiskach. Szybko z nich spadają i nikt już o nich nie pamięta. Ten sam człowiek jednego dnia może mieć poglądy antyprezydenckie, a jutro już będzie chwalił Collinsa za dobre rozwiązania w dziedzinie gospodarki. Chyba dlatego nie robi się tutaj przedwyborczych sondaży…

Silna pozycja prezydenta oznacza również, że jeśli kiedykolwiek Collins będzie zmuszony zejść ze swojego stołka (a będzie!), Nowy Jork czekają drastyczne zmiany, dosłowny szok polityczny. Pamiętaj, że prezydent mianuje swoich ministrów, a nie wierzę, by zasługi i doświadczenie więcej znaczyły tutaj od znajomości. Jeśli w wyborach prezydentem zostanie ktoś inny, przetasowaniu ulegnie cała kadra urzędnicza Nowego Jorku. Nowy prezydent, nowi ministrowie, nowi zastępcy. Wszystko nowe. Wtedy świeża kadra zacznie zmieniać decyzje swoich poprzedników, wróci część starych rozwiązań, część zostanie wycofana, pojawią się inne koncpecje. Jednego możesz być pewien: zmiana władzy pociągnie za sobą poważne konsekwencje. 

Prezydent Nowego Jorku – Paul Collins

Collins jest zaledwie cieniem swojego ojca. Gdy wybierany był niemal przez aklamację, wielu z entuzjazmem twierdziło, że dynamiczny wzrost potęgi Nowego Jorku nie jest zagrożony. Ba! Wielu twierdziło, że Nowy Jork wkracza w kolejną fazę, pretendując do roli krajowego imperium, które wkrótce, pod przywódzctwem „charyzmatycznego i silnego prezydenta zdoła całkowicie zjednoczyć naród i zniszczyć okrutnego najeźdźcę”, czyli Molocha. 

Cóż, wydaje się, że Paul Collins początkowo sam wierzył w swoją misję. Może zakładał, że te niezwykłe umiejętności przywódcze ma w krwi i jest po prostu skazany na nieomylność. Na stanowisku zasiadał z optymizmem, gwałtowne zmiany, odważne decyzje, mianowanie ministrów. Wiwatujące tłumy pod Lincoln Building wierzyły w kontynuację polityki starego Collinsa. Wszystko miało być pięknie. Wydawało się, że naród nie zna podziałów. I wtedy pojawił się zgrzyt.

Uprawnienia prezydenta zbyt wchodziły w paradę z uprawnieniami ministrów. Pierwsze różnice zdań i okazało się, że Collins wcale nie liczy się z powołanymi przez siebie ministrami. Pozwala im w pewnym zakresie dokonywać autonomicznych decyzji, ale często są one przez niego odwoływane. Niektórzy twierdzą, że ministrów można spokojnie odwołać, a i tak wiele się nie zmieni. Ale widzisz, mówiłem już, że w demokracji liczą się pozory. A najważniejsze są pozory demokracji właśnie, prawda? Czterech ministrów dogadało się jednak. Okrzyknęli się radą prezydencką o najwyższym autorytecie. Szybko okazało się, że rada ma dość silne poparcie opinii publicznej, z którą Collins musi się liczyć, jeśli chce zachować stanowisko.

Prezydent udowodnił również, że nie potrafi zachować zimnej krwi w sytuacjach krytycznych. Gdy istniała realna groźba zerwania zaawansowanych negocjacji z Apallachami w sprawie połączenia kolejowego, Collins wpadł w paranoję. Na spotkaniach krzyczał, groził, z hukiem opuszczał obrady. Stawiał ministrów w kłopotliwej sytuacji, którzy musieli tłumaczyć się za niego. Pobladł, zmizerniał i najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że nie jest najskuteczniejszym negocjatorem w stadzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz