czwartek, 21 maja 2020

Wspomnienie Monastyru


Mam przed sobą podręcznik do Monastyru. Wersja limitowana. O ile pamiętam, egzemplarz nr 52. Przyjemniejszy w obyciu niż wersja pierwotna – nie rozkleja się, twarda oprawa, śliski papier. To chyba jedyny ekskluzywny podręcznik, jaki posiadam – później już nigdy chyba nie czułem potrzeby, by inwestować dodatkowe pieniądze na takie zabawy.

Marzenie nastolatka
Nie jestem pewien jaki to był rok. Wydaje mi się, że 2003 lub 2004. Tego dnia, jeszcze zanim wyszedłem do szkoły, przyszła paczka. To było niesamowite uczucie, ekscytacja i jakieś dziwne wrażenie, że zaczyna się nowa epoka, epoka Monastyru. To pewnie był ten etap, gdy RPGi nieco sakralizowałem. Myślałem, że to będzie poważne granie, jakościowo zupełnie inne od tego, co było dotychczas. Taki wyższy level Warhammera.

Dziś, będąc dziadem, przeglądam po latach podręcznik i o ile poczucie wzniosłości dawno już minęło, wciąż mam wrażenie, że Monastyr to gra poważniejsza, bardziej wymagająca i oferująca niesamowite możliwości. Szereg sesji, które kiedyś rozegraliśmy w jakiś sposób weryfikował to przekonanie: nadal bywało śmiesznie (a przecież nie powinno!), czasem przaśnie. To niekiedy wywoływało poczucie rozgoryczenia, nie to przecież miała mi dawać ta gra. To była konsekwencja rozbuchanych do granic możliwości oczekiwań i ta głupia wiara, że sam fakt grania w Monastyr wystarczy, by sesje były takie, jak opowieści doryjskich wieszczy.

Świat
Świat przedstawiony zawsze był, moim zdaniem, najmocniejszą stroną gry. Skomplikowana mozaika państw i narodów. Mieszanina systemów politycznych, chorych ambicji, rozpaczy uciskanych, zderzenie nowoczesności Kordu z tradycją Dorii itd. Wyraziści najważniejsi gracze na scenie politycznej Dominium, wręcz zahaczający o stereotypy: fanatyczna Kara, politykująca Cynazja… i to wszystko chyba też było swojego rodzaju przekleństwem. Opanować całościowo tę rzeczywistość nie sposób. Gdzieś, chyba w cudownym Gwiezdnym Piracie pojawiało się kalendarium nadające Dominium jakiejś dynamiki i pokazujące: o, tutaj, patrz, tu się dzieje coś istotnego.

Do dziś też, myśląc o poszczególnych – w sensie tych wytypowanych jako Pochodzenia – państwach, mam w głowie pomysły na przygody. Serio. Może to zasługa języka i tego, jak umiejętnie autorzy pokazywali o co im chodzi. Ale nigdy, właśnie z powodu ogromu świata, nie byłem w stanie dłużej skoncentrować się na szerszej perspektywie, na przygotowaniu kampanii dziejowej, wywracającej porządkiem Dominium. Chyba byłem za młody, by sobie z tym poradzić. Dziś nie mam pewności i nie przekonam się, póki takiej próby nie podejmę.

Od samego początku moim ulubionym państwem i Pochodzeniem był Gord. Masywni i ponurzy mężczyźni. Urzekało mnie coś w ich smutnym milczeniu. W tym, że potrafili przyjmować ciosy. Byli też jakimś zaprzeczeniem gatunku płaszcza i szpady, jego przełamaniem, a wciąż świetnie wpisywali się w całościowy obraz. Jedyna postać, jaką sobie stworzyłem, była Gordyjczykiem. Zagrałem raz, może dwa.

Bohaterowie
Idea grania podstarzałymi depozytariuszami umierających ideałów pobudzała umysł naiwnego nastolatka. Pobudza też wyobraźnię dziada. Ale nie miejmy wątpliwości: to było wyzwanie. Stworzyć człowieka, który ma za sobą wiele przygód, to wymagało choćby wspomnienia części z nich. Zarysowania trochę bardziej skomplikowanego obrazu charakterologicznego. Jeśli nie grałeś Karyjczykiem, żadne sprawy nie były dla ciebie oczywiste. Może poza honorem i wagą przyjaźni.

Problem pojawiał się, gdy każdy miał jakiś swój ulubiony typ. Zebranie grupy, gdzie każdy pochodził z innego zakątka Dominium, każdy reprezentował też inny fach – to było trudne. To wymagało niezłej gimnastyki, by jakoś to uzasadnić. Łatwiej chyba było zrobić zbliżenie: oto gramy w okupowanej Bardanii, a wy wszyscy jesteście bitnymi góralami. I już. Nie mieszamy się, bo trudno wyjaśnić tutaj rycerza z Dorii, trudno wyjaśnić obecność agaryjskiego oficera, a tym bardziej kogoś z Cynazji, Nordii czy Ragady.

Mechanika
Nie podjąłbym się grania w Monastyr na jego oryginalnej mechanice. Niegdyś było we mnie mniej krytycyzmu, przyjmowałem zasady jak lecą, może nawet bez większej refleksji. Ale nie ukrywajmy: zasady pojedynków sprowadzały ten emocjonujący aspekt gry do obliczeń i kombinowania bliskiego szachom. Czuję się za stary, by w coś takiego ponownie wchodzić. Dziś myślę, że wykorzystałbym inną mechanikę: Genesys albo tę z Legendy Pięciu Kręgów. Ponadto myślę, że zasady związane z napięciem psychicznym postaci dobrze by się w Monastyrze sprawdziły.

Grałbym. Prowadziłbym
Marzy mi się taka sytuacja, w której siadam z gronem znajomych, którzy również przeczytali podręcznik. Wiemy o co chodzi w świecie, wiemy jakie są założenia gry. Ustalamy miejsce na mapie, tworzymy grupę bliskich sobie ludzi związanych wydarzeniami z przeszłości. I rozpoczynamy wielką, epicką historię, która wstrząśnie nie tylko nimi, ale całym światem. Mam z Monastyrem tak, że nie potrafię o nim myśleć w skali mikro. Albo sprawy są wielkie, albo nie ma ich wcale.
Może powiedzieć „zagrać w Monastyr i umrzeć” to za dużo, bo jednak życie mi trochę miłe, ale z całą pewnością chciałbym kiedyś wrócić do tej gry. Choćby na tę jedną kampanię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz