Po pierwsze, nigdy nie grałem w Dungeons&Dragons. Nie znam żadnej edycji. Nie znam mechaniki i raczej nie zamierzam poznawać - za dużo innych fajnych gier do poznania, a poza tym jestem wyjątkowo oporny, jeśli chodzi o pojmowanie nowych złożonych zasad. Może to wrodzony kretynizm, może lenistwo, nie wiem. Na szczęście bawię się w Wyprawę za Mur, również wydaną przez GRAmel Books, więc na tej podstawie (tak mi się zdaje) rozumiem przynajmniej ogólne założenia i gdy patrzę na statystyki postaci zawarte w starterze, to względnie łapię o co biega.
Po drugie, dokładnie opisane settingi same w sobie też nie stanowią dla mnie szczególnie atrakcyjnego towaru. Nie jest to reguła, ale jakaś ogólna prawidłowość. No nie chce mi się przebijać przez całą książkę z opisem świata, świąt religijnych, niuansów społeczno-politycznych i tak dalej. Nakłada to na mnie poważną blokadę i strach przed naruszaniem podstaw świata przedstawionego. No tak już mam, że boję się podpalać zbyt dokładnie opisane settingi.
W związku z tym nabycie startera do Brancalonii było z mojej strony ruchem dość niespodziewanym i nie jestem pewien, czym motywowanym. Bo o ile początkowo, gdy startowała zbiórka i miałem jakieś przejawy podniecenia, tak dotarło do mnie, że to nie jest produkt stworzony dla mnie i lepiej opanować własne żądze. Pojawienie się startera było więc dobrym momentem na sprawdzenie, czy między mną a Brancalonią coś kliknie (tu też fun fact, mam problemy ze zrozumieniem atrakcyjności starterów do różnych gier i był to dla mnie pierwszy zakup tego typu).
Brancalonia to setting garściami czerpiący z włoskiej kultury i historii. Mapa krainy - niemożliwe! - bardzo przypomina realny Półwysep Apeniński, ale wypełniona jest, oczywiście nowymi tworami politycznymi, niebezpiecznymi regionami i innymi miejscami aż proszącymi się o eksplorację. Starter oferuje bardzo powierzchowne spojrzenie na poszczególne krainy. Jest ich sporo i, przynajmniej po pierwszym czytaniu, zorientowałem się, że niewiele z nich zapamiętałem. Podejrzewam, że wynika to z pojawiających się tu i ówdzie nazw własnych, być może tego pierwszego rozmycia - jakbym patrzył przez zmrużone oczy - gdzie wszystko wydaje się bardzo podobne i zbliżone. Ten fragment na pewno zasługuje na jeszcze jedno lub dwa czytania, tak dla pewności.
Clue Brancalonii, tak mi się zdaje, kryje się natomiast nie w samym opisie geograficznym i politycznym krainy, ale w awanturniczym nastroju: Bohaterowie są Frantami, Mistrz Gry jest Kondotierem; wszędzie da się wyczuć rubaszne poczucie humoru, wszyscy awanturnicy są z lekka niedomyci i ufajdani kwaśnym winem. Ludzie się szwendają, posługują niskiej (przepraszam, Lichej) jakości sprzętem, który nader często się psuje. Dzikie romanse, zdrady, korupcja, kumoterstwo i wiele innych trudnych słów wskazujących na odejście od pożądanych wartości - wiecie, Brancalonia to taka Polska bez Boga na ustach, a wciąż bardziej przyjazna niż Łódź wieczorową porą. Mam wrażenie, że rozumiem o co tu chodzi. Awanturnictwo i szelmostwo pełną gębą, nie ma tu za bardzo miejsca na prawdziwą szlachetność w lśniącej zbroi… może inną szlachetność, taką gburowatą i za opłatą. Tutaj rzuca się tandetnymi i obleśnymi żartami, daje innym po gębie, by za chwilę zawrzeć z nimi nową przyjaźń na całe życie trwającą maksymalnie do przyszłego tygodnia.
Brancalonia stara się oddać ten specyficzny nastrój poprzez propozycje nowych zasad. Przede wszystkim chodzi tutaj o karczemne bijatyki i dawanie innym Łupnia. Najważniejsze w nich jest to, że bójki nie są śmiertelne. Niby nic, ale później, czytając scenariusz „Skarb Bigata” dotarło do mnie, że to w jakiś sposób wspiera konwencję. Kondotier bowiem nie musi bać się, że Franci zaciukają wymyślonego w trudach arcywroga: ten bowiem może dostać po mordzie, może zostać dotkliwie obity i porzucony gdzieś pod stołem, ale ma okazję wrócić, tym razem wściekły i przygotowany. Wiecie, niespodziewane powroty antagonistów, czego nikt nigdy się nie spodziewa.
No i w końcu wspomniany „Skarb Bigata” - tylko przeczytany, w żadnym razie nie prowadzony - wydaje się fajną, prostą przygodą z podziałem na sceny, gdzie jest miejsce na walkę; inne, również istotne, interakcje społeczne i odrobinę sprytnego kombinowania. Ponieważ scenariusz zakłada kilkudniową podróż oraz zbieranie informacji - przydałaby się tutaj dokładniejsza mapa do pokazania Graczom oraz jakieś handouty (Franci muszą zdobyć trochę zapisków z pewnej książki, co aż prosi się o jakieś stylizowane i archaizowane fragmenty). Ponieważ ich nie ma, wypadałoby przygotować je samodzielnie (nie to, żeby było to niezbędne do gry).
Ostatecznie, po lekturze startera, muszę sam sobie odpowiedzieć na pytanie, jakie ów starter może mieć dla mnie zastosowanie, skoro ani nie ciągnie mnie do 5. edycji, ani ona nie będzie szczególnie rozwijana w Polsce (bo nie przedłużono licencji, czy coś tam). Po pierwsze, czy istnieje mechanika, którą mógłbym zastosować w Brancalonii bez szczególnego silenia się na zmiany, konwersje i inne fikołki? Ponieważ, jak już wielokrotnie wspominałem, nie mam zmysłu do grzebania w zasadach, powiedziałbym, że wykorzystałbym zasady z Wyprawy za Mur lub ich iterację z Through Sunken Lands (Zaginione Światy i inne Historie). Nie mniej ciekawe wydaje mi się wdrożenie Savage Worlds, co z resztą było elementem oferty w trakcie zbiórki. Ja tam SW lubię i względnie rozumiem, także byłby to mój drugi wybór. Trzymając się jednak pierwszej opcji, podejrzewam że należałoby znaleźć jakieś rozwiązanie dla niszczejącego sprzętu oraz ubarwienia karczemnych bijatyk, a przynajmniej ja bym się do tego ograniczył.
Drugie pytanie dotyczy wyjątkowości settingu na tle innych propozycji na rynku: czy Brancalonia jest na tyle oryginalnym tworem, na tyle miodnym settingiem, by oddać mu kilka, jeśli nie kilkanaście wieczorów? Idea krainy na swój sposób całkiem mi się podoba: choć włoski świergot potrafi działać mi na nerwy, ze zdziwieniem odkryłem, że występujące w starterze nazewnictwo pachnie mi pizzą hawajską (lubię hawajską i nic nie możecie z tym zrobić), a to dobry znak. Gdybym miał szukać analogii, powiedziałbym, że Brancalonia może być lepszą wersją Starego Świata w wydaniu jesienno-gawędziarskim. Tyle tylko, że w tym przypadku taplanie się w błocie okraszane jest rechotem i tym swoistym optymizmem żula kłaniającego się w pas z nadzieją na parę srebrników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz