czwartek, 19 marca 2020

Od fanatyka do dziada




Przypominając sobie własne początki z grami fabularnymi, przywołuję dziecięcą i naiwną postawę twierdzącą, że RPG to jakaś elitarna rozrywka. Tak to sobie tłumaczyłem. Że było to coś lepszego od zwykłych pasji, cokolwiek miałoby to znaczyć. Ponieważ zaczynałem od Warhammera, szybko wpadłem w jakiś nieuzasadniony fanatyzm i debilne okazywanie lojalności. Mówiłem, że gram tylko w to, a fanów Dungeons and Dragons to powinno się ścigać. Nie brałem pod uwagę innych systemów. Teraz, będąc dziadem, nie znajduję uzasadnienia dla takiego idiotyzmu.

Potem pojawiła się Neuroshima, po jakimś czasie Monastyr i w jakiś sposób wyobrażałem sobie, że będę fanatykiem także tych systemów, wciąż zostawiając miejsce dla starego, najważniejszego, wciąż uświęconego Wojennego Młota. Z czasem otworzyłem się i na inne: Legenda Pięciu Kręgów, Dark Heresy, Midnight, jakieś próby z Savage Worlds, był wątek 7th Sea itd. Wyjście z ciemnej dziury i wyjrzenie na szeroki świat gier fabularnych mogłoby zakończyć tę krótką opowiastkę, ale nie. Przestałem być fanatykiem, a stałem się artystą (takim raczej wannabe artystą, przyznajmy to).

Granie w gry fabularne miało być sztuką. Miało być poszukiwaniem czegoś w głębi nas samych, miało być uwznioślające, a od narracji każdego uczestnika oczekiwałem literackiego kunsztu. Co za wstyd! Mogę sobie tylko wyobrazić, jak cholernie irytującym musiałem być przez to człowiekiem. Ten epizod szybko ustąpił kolejnemu, przeskoczyłem na drugi biegun pod tytułem ma być zabawowo i z piwkiem. Nie ma w tym podejściu nic złego, do tego będę zmierzał, ale wykopuję z odmętów pamięci ten nacisk na piwko czy innego drineczka i też nie wiem, dlaczego tak bardzo mi na tym zależało.

A potem przestałem grać. Porzuciłem RPGi.

Gdy jakiś czas temu FFG wydało nową edycję Legendy Pięciu Kręgów, wznowiliśmy zabawę grami fabularnymi. Nie obyło się bez bólu i zgrzytów: dziady nie mają zbyt dużo czasu, a zebranie wszystkich w jednym miejscu graniczy z cudem (nie jesteśmy odosobnionym przypadkiem, dobrze o tym wiem). Ale co jakiś czas graliśmy, bawiąc się w samurajów w wymyślonym świecie, który stara się nie być jakąś kontynentalną Japonią. Drugi zgrzyt: specyfika settingu i nietypowa mechanika. Stare nawyki siedzą głęboko, rozumowanie warhammerowo-neuroshimowe nie zdaje egzaminu. Ale, jak teraz na to patrzę, to co za różnica? Nieznajomość kultury azjatyckich narodów w niczym nie przeszkadza. Możemy mówić do siebie trochę jak w Starym Świecie, a trochę jak pijani kolesie z Teksasu.

Jako dziad porzuciłem większość aspiracji RPGowych. Nie stworzę własnej gry, nie będę internetowym fejmusem, a tym bardziej nie będę robił ze swoich sesji widowiska na YouTube. Zamykam się z kolegami w pokoju i opowiadamy sobie co tam robią nasze postaci. Próbujemy zrozumieć i zapamiętać znaczenie opportunities na kościach. Robimy przerwy na papierosa albo pizzę. Rozdajemy PDki i dzielimy się wrażeniami. A potem gracze idą do domu. Jest w tym prostota spotkania towarzyskiego dla samego spotkania, granie dla grania. I to jest, tak po prawdzie, ogromna ulga, gdy człowiek odkrywa, że nie musi się napinać, że nic nie musi, że jeśli sesja nie wypali, to trochę tak, jak każde inne spotkanie bywa odwołane. Trochę szkoda, ale nie będziesz z tego powodu kładł się jak Reytan.

Na myśl o graniu w Warhammera nie czuję dziś żadnych emocji. Nawet nieszczególnie mi się chce. Pewnie w końcu, przy jakiejś okazji, spróbuję czwartej edycji, ale nie sądzę, żebym chciał wydawać na nią pieniądze. Gdy myślę o Legendzie Pięciu Kręgów, czuję się lepiej. Choć estetyka i mechanika gry są tak odmienne od tego, co stanowiło trzon naszych doświadczeń, mam jakiś wewnętrzny impuls, jakiś głos mówiący tak, opowiadaj tę historię o samurajach w tym świecie co to niby nie jest Japonią. I nie, nie oznacza to powrotu do fanatyzmu, za stary na to jestem. Mieliśmy już dwa podejścia do Tales from the Loop i ubaw był przedni. Dostałem na święta Realms of Terrinoth i wierzę, że i na to przyjdzie czas.

*

Dopisek rok później:

Ten fatalny rok obfitował w sporo sesji.  Rozegrana i skazana na wieczne niedokończenie kampania Warhammera była przyjemnym doświadczeniem, ale utrzymuję, że nie mam ochoty kupować fizycznego podręcznika.

Sesje Legendy Pięciu Kręgów czy Tales from the Loop wspomniane zostały już w podsumowaniu minionego roku, także nie ma sensu o nich mówić.

Realms of Terrinoth nawet nie ruszyliśmy i podejrzewam, że minie jeszcze dużo czasu, nim do tego dojdzie. Ta gra ma jednak wysoki próg wejścia. Nie ma jednak tego złego - zacząłem nadrabiać erpegowe zaległości, sporo czytam i staram się poznawać nowe gry. Jestem otwarty, entuzjazmu mam sporo... zdecydowanie więcej niż czasu i chętnych do grania częściej, niż raz w tygodniu.

Myślę, że ten rok wiele zmienił. Nauczyłem się czegoś nowego, ale przede wszystkim wróciliśmy do regularnego grania i niesamowicie się cieszę na każdą nadchodzącą sesję. 


Dopisek dwa lata później:

Nawet nie sądziłem, że tak długo wytrwam w tym całym pisaniu o gierkach. Po takim czasie mogę z całą pewnością stwierdzić, że pierwotna funkcja bloga realizuje się na pełnych obrotach i trudno mi już wyobrazić sobie inną rzeczywistość.

Tak, jak kiedyś smęciłem o braku ludzi do gry, tak teraz cierpię na nieustanną klęskę urodzaju: chętnych jest wielu, terminy pozaklepywane w opór, aż momentami jestem zmęczony XD

Wszystkiego najlepszego, RPG30+!

*

Dopisek trzy lata później:

Nastąpiło specyficzne unormowanie. Gram względnie regularnie, ale bez szczególnych intensywności - tak, by zachować jednocześnie radość z RPG, uczucie niedosytu i chęć powrotu na kolejne sesje. Dobrze mi z tym. Jakaś część mnie ciągle powtarza po cichu w głowie, że chciałoby się więcej, że przecież tyle gier, że tyle historii, że życia nie starczy, ale skutecznie powstrzymuję tę napaleńczą cząstkę. 

Prowadzenie bloga nieustannie daje poczucie stabilności. Prowadzenie strony na Facebooku daje głupkowatą frajdę. Dobrze się bawię. 

Wszystkiego najlepszego, RPG30+!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz